środa, 30 września 2009

o kulinarnych zwyczajach Hiszpanów, cz.2

Oprócz wielu podróży po Hiszpanii, na własny rachunek, byliśmy też gośćmi naszych przyjaciół z Barcelony i mieszkaliśmy u nich przez 3 tygodnie. To dało nam możliwość obserwowania "prawdziwego życia", zajrzenia im do kuchni, lodówek, poobserwowania podczas codziennego wykonywania kulinarnych czynności. Wiele się wtedy dowiedziałam o hiszpańskiej kuchni, zwyczajach, tradycjach.
Tym, co jako pierwsze rzucało się w oczy, była kawiarka. Zaobserwowaliśmy to zresztą już wcześniej, na stypendium w Bambergu. Każdy Hiszpan, który tam przyjechał, albo rozpakowywał z walizy własną kawiarkę, albo była to pierwsza rzecz, jaką nabywał po przyjeździe do Niemiec.
Dzień Hiszpana, zaczyna się bowiem, od wypicia mocnego aromatycznego naparu przyrządzonego w kawiarce. To cudo sprawia, że nawet średniej jakości kawa smakuje bardziej szlachetnie. Moja wątroba nie umie sobie poradzić z tzw. zalewajką, natomiast przefiltrowanych przez kawiarkę kaw mogę wypić kilka.
Oczywiście producenci kawiarek prześcigają się w ich designie i udoskonaleniach, ale ta klasyczna (na zdjęciu obok) była najczęściej spotykana przeze mnie w hiszpańskich domach. Kawiarka jest również świetnym wynalazkiem dla tych, którzy lubią dobrą kawę pić nawet na biwaku - jest lekka, poręczna i sprawdza się w campingowych warunkach.

Tak więc hiszpańskie śniadanie (desayuno) z kawiarką to norma. Oprócz kawy- kawałek melona, pieczywo, plaster szynki lub sera, magdalenka lub rogalik.
Do pracy, szkoły czy na dłuższą wycieczkę Pablo i Pili zabierali kanapki (bocatas) z bagietki posmarowanej miąższem pomidora, oliwą, z dodatkiem szynki lub z jajkiem sadzonym. Jest to świetna alternatywa dla kanapki z jajkiem na twardo bo... mniej pachnąca:)
Zresztą bocaty można kupić w Hiszpanii wszędzie - w każdej kawiarni, sklepie, barze a nawet w McDonaldzie. Kosztują od 2-5 euro.

W pracy Hiszpanie mają obowiązkowo przerwy obiadowe - jadają na mieście lub, w niektórych firmach czy fabrykach, w pracowniczej stołówce.
Wojtas zwiedzał kiedyś służbowo fabrykę w Katalonii. Był zdumiony gdy w stołówce do obiadu podano... dobre wino butelkowane:) Kultura picia wina w Hiszpanii to zresztą osobny rozdział, o którym więcej jeszcze napiszę.

Wracając do owej pory obiadowej - wypada ona na godziny mniej więcej 13-16 i wtedy to, drodzy moi - dla nas turystów jest najlepsza pora, by w kraju Cervantesa zjeść pysznie, dużo i tanio.
Tzw. menu del día, bo o nim mowa, jest często charakterystyczne dla danej knajpki, restauracji czy regionu. Niektóre lokale podają w zasadzie przez cały rok to samo - specjalizując się to w paelli to w daniach rybnych. W innych miejscach menu może zmieniać się codziennie lub co tydzień. Ceny oczywiście też się różnią w zależności od miejsca. Nie polecam jeść np. na La Rambla w Barcelonie czy na głównych promenadach nadmorskich miejscowości. Zbyt wielu Niemieckich czy Amerykańskich turystów powinno być dla nas ostrzeżeniem. Lepiej odejść kilka kroków od plaż i głównych turystycznych szlaków, rzucić okiem na menu (zawsze wisi na zewnątrz lokalu) i klientelę. Miejsca uwielbiane przez tubylców są pełne ludzi właściwie cały czas. Siedzą przy stolikach, jedzą przy barze a ostatnio, od kiedy nie wolno palić w lokalach, równie gęsto tłoczą się przed restauracjami. Jeśli w Katalonii menu podane jest zarówno po hiszpańsku jak i katalońsku, a nie ma wersji angielskiej czy niemieckiej - to kolejny dobry znak. Oczywiście warto przed podróżą poznać najważniejsze nazwy potraw, żeby się zupełnie nie pogubić.
Jedyne na co trzeba zwracać uwagę, aby uniknąć przykrej niespodzianki, to dodatkowe informacje, tzw. drobnym druczkiem. Pod menu mogą się pojawić podpisy informujące o tym, że cena podana jest bez podatku VAT, że siedząc na tarasie lub przy stoliku na zewnątrz lokalu nasz rachunek będzie powiększony o kilka euro, że cena menu nie wlicza opłaty ze obsługę etc, etc.

Menu del día zazwyczaj składa się z:
pierwszego dania lub przystawki (primero o entradas)
dania głównego (segundo)
deseru (postre)
wina (vino)
kawy (café)


Niekiedy przystawek, głównych dań czy deserów mamy do wyboru kilka. Zwrócić uwagę warto też na wino - jeśli napisane jest tylko vino może chodzić o copa de vino (kieliszek wina) lub botella de vino (butelka wina) - a to już dość znacząca różnica:)
Normy cenowej nie ma, więc jeśli chodzi nam o to by się i nacieszyć hiszpańską kuchnią ale i zaoszczędzić, warto czasem poświęcić trochę więcej czasu na wyszukanie najbardziej satysfakcjonującej propozycji.

Ceny menu wahają się od 8 do 24euro, są zależne nie tylko od składu potraw ale i miejsca, a często nawet, dnia tygodnia. Uważam, że najlepsze menu to takie za ok. 12-15 euro od osoby.
I tak zawsze dostanie się lokalne potrawy, które u nas w Polsce uchodzą za frykasy i są bardzo drogie.

Najwspanialsze menu del día - bez ściem, bez dodatkowych opłat, bez natłoku turystów i w urokliwych zakątkach znaleźliśmy w tym roku w dwóch miejscach.
W Sant Feliu de Guixols (czyta sie "gisiols" hehe) za 11 euro od osoby zjedliśmy:
sałatkę ( co ciekawe, w Hiszpanii bardzo rzadko dostaje się sałatę z gotowym sosem. Na stole pojawia się po prostu dobra oliwa, przyprawy, balsamico, oliwki i można doprawić sobie danie według własnych upodobań)
główne danie rybne - merluza, czyli po naszemu morszczuk
na deser crema catalana
kawa i butelczyna domowego wina.
Za dodatkową opłatą zamówiliśmy tylko wodę.

Innym razem, już z Pablo w roli przewodnika, w popularnej wśród Hiszpanów restauracji Bahia w Cadaqués, jedliśmy:
sałatkę katalońską (sałata z plastrami wszystkich najznamienitszych wędlin katalońskich: chorizo, jamon serrano, botifarra, kawałki ichniego salcesonu i kaszanki)
na danie główne paella de mariscos
kawa, deser (do wybory krem kataloński, lody lub melon) i butelka wina z Tarragony.
Było przepysznie - ale już nieco drożej 16 euro od osoby.

Ale to i tak tanio jak na hiszpańskie warunki.
Cały bowiem urok menu del día kryje się w tym, że w tej samej restauracji, wieczorem, za danie główne zapłacimy tyle samo, ile za całe menu we wczesnych godzinach popołudniowych.



Tak więc nasi znajomi Hiszpanie kolację (cena) najczęściej jadają w domu. Zawsze jest coś na ciepło: zupa, tortilla lub makaron, do tego sałata, pieczywo, wino. A na zakończenie, zamyka się kawowy krąg, bo na stół trafia kawiarka z aromatycznym naparem:)


cdn.


Restaurante Can Segura
calle Sant Pere 11
Sant Feliu de Guixols, Girona


Restaurante Bahia
calle Miquel Rosset 7
Cadaqués
España


zdjęcie kawiarki pochodzi z portalu www.babiniec-cafe.pl

wtorek, 29 września 2009

tęskno

Pite wczoraj wino zagryzane oliwkami, dzisiejsza pogoda za oknem, e-mail od Pablo i ostatnia audycja Kydryńskiego, która rozpoczęła się mocnym hiszpańskim akcentem. To wszystko naraz uderzyło w postaci wielkiej tęsknoty.

Za Hiszpanią tęsknię jak za osobą. Niemal fizycznie... Bojąc się, że mogę jej już więcej nie zobaczyć, nie odwiedzić...
Tęsknię za jej zapachem, smakiem i brzmieniem.

Owszem - kojarzy mi się z beztroską, wolnością, wakacjami - bo głównie wtedy tam przebywam. Pewnie by zszarzała, zcodzienniała gdybym mieszkając w niej wpadła w rutynę pracy, musiała myśleć o czynszu, pensji, kredycie...
Ale, że tak nie jest, więc staje się azylem, taką przystanią, w której wiem, że zawsze będzie mi dobrze.
Tu w Polsce lgnę do miasta, zgiełku, ludzi - tam najbardziej pociąga mnie przestrzeń i droga, przemieszczanie się. Zapierające dech w piersi krajobrazy za oknem samochodu, decyzje " Tu wysiadamy, tu rozbijamy namiot, tu jest pięknie"...

Mieliśmy taką kasetę, jeszcze w naszym starym Kingu, za czasów pierwszej samochodowej wyprawy do Katalonii i Aragonii. Do dziś nie wiem, co to dokładnie było - pewnie jakieś "the best of flamenco". Tamte, zagubione nagrania najbardziej przypomina mi twórczość Buiki. Ona również sięga po tradycyjne hiszpańskie pieśni i cudownie je interpretuje.
Gdy słucham jej szorstkiego, głębokiego głosu przypomina mi się wszystko to, co podczas tej pierwszej wyprawy, wywarło na mnie największe wrażenie. Łzy wzruszenia po przekroczeniu francusko-hiszpańskiej granicy, serpentyny w Pirenejach, czerwoną ziemię Aragonii, długie proste drogi i bezdroża, urok prowincji i piękno hiszpańskiej mowy...

Posłuchajcie sami, a ja tymczasem spróbuję wziąć się w garść, tęsknotę zamienić w twórczą inspirację i napisać jutro posta "O kulinarnych zwyczajach Hiszpanów, cz. 2"...











wśród róż

Krótkie, ale jak zawsze pełne treści, tematów i przemyśleń spotkanie z A. Długo odkładane, przekładane, przesuwane. W końcu doszło do skutku. Zaproponowałam Republikę Róż na Placu Kolegiackim i okazało się, ze trafiłam w 10 bo A. zna, lubi i często bywa.
Dla mnie był to dopiero drugi raz.
Poprzednio w gorący letni dzień z Siorrą - przy stoliku na zewnątrz, sącząc pilznerka.
Dziś chłodno i deszczowo więc w środku, przy oknie, w blasku lampki.
Męczę się już w przybytkach typu "u Cioci Wiesi" czy "babci Tereski" - znudzona przecierką, hafcikami i pseudo-prowansalskimi wystrojami wnętrz.
Ale tu mimo przecierek, decoupaży (czy to się tak pisze?) i wszędobylskich tkanin w różany rzucik jest... stylowo.
Republika Róż to dziecię Cacao Republiki z ul. Zamkowej. Większe jednak, i co istotne, proponujące oprócz szerokiego wyboru kaw, czekolad i herbat również coś konkretnego do zjedzenia.
























A. prosto z pracy i głodna, więc wybrała znaną już jej sałatkę francuską - na liściach cykorii pokruszony rokpol, orzechy i gruszki, wszystko polane balsamiczno- miodowym sosem. Jedyne do czego się można było przyczepić to zmiana składnika - podobno wcześniej dodawano tam gruszki z syropu, lekko wytrawne w smaku, a tym razem po prostu plastry świeżego owocu.Też dobre, ale jednak to nie to samo - jak przyznała A. Ja takich zmian akurat nie lubię i uważam, że kelnerka powinna o tym uprzedzić.
















Ja, jak zwykle, skusiłam się na vino tinto z Nawarry (karafka 250 ml - 10zł) - bardzo dobre w smaku, lekko śliwkowe i podane.... jak w Hiszpanii z oliwkami jako tapas!

By się rozmarzyć do reszty brakowało już tylko napić się pysznej kawy.
A. zdecydowała się na Borgię, którą ja zawsze pijam w Cacao Republika. Ta bomba kaloryczna składa się z espresso, czekolady i bitej śmietany - ale za to stawia na nogi lepiej niż sławetny Red Bull. Ja zamówiłam kawę białą i dostałam to co lubię, czyli średniej wielkości filiżankę aromatycznego naparu i ciepłe mleko w mleczniku ( jak dla mnie to wielki plus dla tego miejsca, bo nie ma to, jak samemu wlać sobie tyle mleczka, ile trzeba:) No a w dodatku była to jedna z moich ulubionych kaw - Cafe Vergnano. Więc już była pełnia szczęścia i morda uśmiecha mi się do teraz:)

Wielkim plusem jest też lokalizacja Republiki - plac Kolegiacki - odpowiednio blisko Starego Rynku ale jednak na uboczu.
Ceny przystępne - sałatki 12-20 zł a porcje solidne, kawy 5-12, grzanki i przekąski 7-15zł, lampka wina 6zł, ale bardziej opłaca się zamówić karafkę.

W piwniczce sala o charakterze bardziej "gabinetowym" - jeśli chcieć zabrać do Republiki faceta i nie przestraszyć go wyszywanymi w różyczki obrusikami to lepiej faktycznie zejść te kilka stopni niżej:)
Można palić - mają dobrą klimatyzację, więc dym nie przeszkadza pozostałym gościom.
Można płacić kartą.
Czynne dość krótko, bo tylko do 24.
I tylko dziwi, że nie mają strony internetowej.
A może źle szukałam?
Więcej grzechów nie pamiętam...


Jeśli to czytasz kochana A., to dzięki za te ukradzione Ci kilka chwil:)


Republika Róż
pl. Kolegiacki 2a
Poznań

poniedziałek, 28 września 2009

rozmyślania przy kawie

Telewizora, od kiedy wyfrunęłam z rodzinnego gniazda, nie posiadam.
Karty telewizyjnej w komputerze używam niezmiernie rzadko - czasem obejrzę z Wojtasem jakiś mecz Ligi Mistrzów lub ze Słodziakiem bajkę na Mini Mini.
Z filmami mam problem - albo wykańczają mnie, przerywające je reklamy albo godzina nadawania.
Kiedyś oglądałam też seriale - moja święta trójca to: Przystanek Alaska, Z Archiwum X i ER.
Aktualnie, żaden mnie nie wciągnął, dzięki czemu czuję się wolna od telewizji i jest mi z tym bardzo dobrze.


Za to muzyka towarzyszy mi przez cały dzień.
Mój kanon to audycje Wojtka Dominika w Merkurym, Trójka, Chillzet, poszukiwania na you tube, www.pilsner.pl i ulubione płyty.
Moje fascynacje muzyczne to zbiór zaszczepiony, głównie przez Mamę, pielęgnowany i poszerzany wraz z Siorrą.
Muzykę ściszam lub zupełnie wyłączam dopiero wtedy, gdy czytam. Jakoś nie mam podzielności uwagi, za bardzo mnie to rozprasza.

Ten blog, którego forma jakoś tak krystalizuje się sama, miał początkowo nazywać się BOOK, MUSIC & COOK. Ale wtedy wydawało mi się, że będzie tego za dużo, że będzie chaos, a ja nie chciałam się skupiać na kilkunastu sprawach naraz.
Teraz, po ponad miesiącu pisania widzę, że blog zaczyna" żyć własnym życiem" a linki muzyczne, które na nim umieszczam, stały się integralną jego częścią. Oddają nastroje dnia i chwili, pokazują moje nowe odkrycia, jak i pielęgnowane od dawna, muzyczne perełki.
Mam nadzieję, że i Wy - potencjalni czytelnicy - znajdziecie wśród nich coś dla siebie.

sobota, 26 września 2009

pora na relaks

Słodziak pojechał do dziadków,
Wojtas pojechał ścigać się w maratonie rowerowym,
jestem sama i dobrze mi z tym.
Tego typu "samotność" jest człowiekowi, raz na jakiś czas, potrzebna.

Nikt na mnie dziwnie nie patrzy, gdy biegam po domu z talerzem żarcia i aparatem, szukając "dobrego światła":)
Nikt mi nie powie: Wyłącz te smęty! gdy puszczę sobie Willa Downinga.
Żaden dwulatek nie będzie okupował komputera, oglądając Mini Mini i może się uda napisać więcej niż jednego posta?
Ma być pełen relaks i typowo babskie zajęcia: pofarbuję włosy, zrobię sobie domowe Spa, obejrzę jakiś film z rozwiniętym wątkiem miłosnym i może.... pojadę do IKEA?!

Tak oto wczesnym przedpołudniem rozmyślałam i wymyśliłam. IKEA wygrała z farbowaniem włosów, pisaniem postów i innymi takimi. Może to niektórych dziwić (a Wojtasa dziwi zawsze), że szukam wytchnienia i relaksu, w sobotę, w centrum handlowym ale tak już mam. Oczywiście, o ile mowa o Starym Browarze lub IKEA właśnie - bo co do innych tego typu przybytków to omijam je raczej szerokim łukiem.

IKEA lubię za to, że gdy przysiądę sobie na wygodnej kanapie by pogadać przez telefon lub doczytać artykuł, który mnie wciągnął w autobusie - nikt nie zwróci mi uwagi.
Za anonimowość i luz, za to, że nikt nie narzuca się z pomocą, nie pyta po co i czego szukam.
Za to, że mogę wszystkiego dotknąć a na dziale tkanin nawet sama sobie przyciąć:)
Za dział przecen, w którym sukcesywnie powiększam naszą zastawę stołową. Dziś zdobyłam 2 piękne białe talerze tańsze o 40% bo "z ekspozycji".
Za aranżacje przemiłych wnętrz, które są nie tylko ciekawą inspiracją ale najnormalniej cieszą oko i sprawiają, że spacer po uliczkach IKEI jest trochę jak zaglądanie ludziom w okna.
Dzisiaj, na przykład, byłam świadkiem wybierania łózka dla, na oko, sześciolatka. Malec kładł się na każdym i kazał się całować rodzicom na dobranoc. Fajne mi zrobili reality show:)


No i dochodząc do tematu najistotniejszego na tym blogu - lubię IKEA za te pyszne małe hot-dogi (które niestety sprzedawane są w weekendy bez dodatków) i IKEA FOOD.
W szwedzkim sklepiku robię zakupy regularnie - mam swoje ulubione produkty, po które, raz na jakiś czas, specjalnie jadę. W okresie świąt Bożego Narodzenia kupuję tam zawsze Glogga i ciasteczka Pepparkakor.

Dziś wzbogaciłam zapasy o:
* sos musztardowy z bazylią (sas senap&basilika) - słoiczek 190g wytrzymuje w lodówce jakieś 3-4 dni, bo smaruję nim praktycznie wszystko:) A tak na serio to jest wyśmienity zarówno do serów, wędlin jak i sałaty więc schodzi faktycznie w chwilę. (5,99zł)

* ciasteczka korzenne o smaku cappucino (pepparkakor cappuccino) - jak się zje jednego, to się
chce drugiego a potem trzeciego itd. itd. (3,99zł/150g)

*kawę ziarnistą , co prawda najbardziej lubię kupowac Gevalie, ale dzis akurat kupiłam tę trochę tańsza Kaffe Hela Bonor Morkrost. Ta składa się z 91% z arabiki a w 9% z robusty. Jest trochę mniej aromatyczna ale i tak dostaje się porządny napar za rozsądną cenę. (7,99zł/250g)

*kubeczek smażonej cebulki (roastad lok) - niezdrowe, tuczące ale uwielbiam dodawać ją do kanapek, hot dogów i sosu pieczeniowego. (3,99zł/100g)

*czekoladę mleczną (choklad ljus) - jedyny produkt, który okazał się być nie szwedzki a... niemiecki! Bardzo ją lubię, bo przypomina w smaku "Alpejską" z Goplany. (2,50zł/100g)

i puszkę Cydru Kopparberg - orzeźwiającego napoju gruszkowego w wersji non-alkoholic, który właśnie popijam. (3,90zł/500ml)



Miałam jeszcze wielką ochotę na spróbowanie szwedzkiego ciemnego piwa i skorzystanie z oferty na syropy do kawy.
Uśmiechały się do mnie z półek różnorakie słodycze m.in. karmelowe ciągutki i cukierki ślazowe ( ciekawe czy właśnie takie jadał dziadek Britty i Anny w Dzieciach z Bullerbyn?), ekologiczne konfitury i soki, makarony, steki i pasty z łososia...
Niestety, siatka była już bardzo ciężka a portfel zbyt lekki:)

czwartek, 24 września 2009

jesienne porządki

Są takie dni, kiedy rozpiera mnie energia. Wymyślam sobie wtedy zadania.
Niestety jestem typem entuzjastki, która ochoczo zabiera się do tego wszystkiego naraz i tworzy wokół siebie jeszcze większy chaos.
Potem nachodzi chwila zwątpienia... wydaje mi się, że nie dam rady, nie ogarnę, nie uda się...
Od zawsze tak działam. Nie umiem skupić się na jednej rzeczy.
Koniec końców mam wokół siebie nieustanny artystyczny nieład.
Ostatnio na przykład, niemal jednocześnie, biegałam z odkurzaczem, myłam okna, piekłam ciasto, przesadzałam roślinki, prałam i rozmrażałam lodówkę z chłodziarką, w której znalazłam: 2 kotlety schabowe, pierś kurczaka i 2 frankfurterki.

I tak zrodził się pomysł na jesienny gulasz. Oczywiście gdybym, zamiast kurczaka, miała w lodówce kawałek karkówki, szynkę lub parówki i one trafiłyby na patelnię. W ogóle idea gulaszu czy tzw. dania "śmieciowego" pozwala na popuszczenie fantazji. Mogłam dodać paprykę zamiast pomidorów albo cukinię zamiast pieczarek - nasz obiad smakowałby zupełnie inaczej ale mimo wszystko - jesiennie:)




jesienny gulasz
/przepis autorski dla 3 osób/

2 kotlety schabowe
pierś kurczaka
2 frankfurterki
garść czarnych oliwek
cebula
10 pomidorów suszonych
10 pieczarek

pieprz, sól, tymianek
ząbek czosnku

Mięsa rozmrażam i kroję w kostkę.
Najpierw na rozgrzany tłuszcz (oliwa, smalec lub olej) wrzucam schab, po kilku minutach kurczaka, na końcu pokrojone frankfurterki. Lekko solę, pieprzę i mieszam.
Kiełbaski wydzielają przyjemny tłuszczyk i kolorek. Rozmyślam nad tym, że nie mam pod ręką kawałka paprykowego chorizo - szkoda, bo byłoby w sam raz.
Odkładam mięsa do miseczki. Na tym samym tłuszczu złocę cebulkę pokrojoną w piórka, pieczarki, które traktuję tymiankiem i suszone pomidory (wlewam je wraz z zalewą).
Po 3 minutach wrzucam również mięsa, mieszam i smażę jeszcze około 5 min.
Pod sam koniec dodaję garść oliwek.

Świetnie smakuje zarówno z bagietką, kaszą gryczaną, ryżem jak i kuskusem.

niespodzianka

Lubię takie niespodzianki.
We wszystkich prognozach słyszałam, że od czwartku ma przyjść załamanie pogody.

Nie wiem dlaczego, ale utkwiło mi to w pamięci i straszyło. Wizualizowałam sobie ciemne ciężkie chmury zawieszone nad miastem, zimno i wiatr. Może nawet siąpiące coś na dokładkę...

A tu od rana za oknem piękne słońce, termometr pokazuje 23st., więc zjadamy ze Słodziakiem lekkie śniadanko i zamiast długiego posta będzie długi spacer:)



środa, 23 września 2009

Przeczytane w 2011

Już się trochę uzbierało więc zaczynam spis... ku własnej pamięci:)

1. Virginia Woolf, Między aktami
Wydawnictwo Literackie 2010

2. Joanna Jodełka, Polichromia
TimeMachine 2009

3. Mari Okazaki, Suppli 10
Hanami 2010

4. Kazuo Ishiguro, Pejzaż w kolorze sepii
Albatros 2009

5. Virginia Woolf, Dama w lustrze (zbiór opowiadań)
Pani Dalloway na Bond Street
Kew Gardens,
Solidne przedmioty,
Współczucie,
Wdowa i papuga - prawdziwa historia,
Nowa suknia,
Szczęście,
Razem i osobno

Prószyński i S-ka 2008

6. Agnieszka Lingas Łoniewska, Bez przebaczenia
Novae Res, 2010

7. Ewa Kopsik, Uciec przed cieniem
Novae Res 2010

8. Agnieszka Lingas-Łoniewska, Zakręty losu
Novae Res 2010

9. Camilla Lackberg, Księżniczka z  lodu
Czarna Owca, 2010

10. Eric-Emmanuel Schmitt, Trucicielka
Znak 2010
Opowiadania:
Trucicielka
Powrót

11. Susan Vreeland, Niedziela nad Sekwaną
Bukowy Las 2011


12. Antoni Czechow, Moje życie i inne opowiadania
Czytelnik 1979
Opowiadania:
Kameleon
Partia winta
Strzelec
Duszka
Pani z pieskiem
Anna na szyi

13. Mons Kallentoft, Ofiara w środku zimy
Rebis 2010

14. Elżbieta Cherezińska, Saga Sigrun
Zysk i S-ka 2009

15. Elżbieta Cherezińska, Ja jestem Halderd
Zysk i S-ka 2010

16. Jean M. Auel, Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego
Zysk i S-ka 2009

17. Agnieszka Podolecka, Żar Sahelu
Poradnia K 2010

18. Agnieszka Podolecka, Za głosem sangomy
Zysk i S-ka 2008

19. Jarosław Iwaszkiewicz, Tatarak
Ze zbioru opowiadań: Po prostu miłość
Iskry 1969

20. Bernhard Schlink, Lektor
MUZA 2009

21. Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory,
Listy na wyczerpanym papierze
Agora 2010

22. Amelie Sarn, Thorgal. Dziecko z gwiazd.
Egmont 2011

23. Camilla Lackberg, Kaznodzieja
Czarna Owca 2010

24. Jean M. Auel, Dolina koni
Zysk i S-ka 2010

wtorek, 22 września 2009

w 360 stron dookoła Europy

Książka, o której teraz napiszę, o ile nie doczeka się wznowienia, dostępna będzie już tylko na allegro, być może w niektórych księgarniach wysyłkowych lub w tych z tanią książką. Mnie udało się trafić na ostateczną wyprzedaż w wydawnictwie Prószyński i Spółka i zakupiłam ją za pół ceny. Ale przyznam, że gotowa byłam wydać na nią ostatnie "zaskórniaki".

Mowa o przepięknie wydanej kulinarnej i podróżniczej uczcie - dla wszystkich tych, którzy cenią sobie kuchnie starego kontynentu: Najlepsze przepisy kuchni europejskiej Marka Łebkowskiego.

Już na pierwszych stronach widać, że autor jest
zawodowym fotografem, wielkim znawcą kuchni, smakoszem, a przede wszystkim pasjonatem. A książka jest swobodnie snutą gawęda o europejskich kulinariach, o tym jak wzajemnie przenikały się kuchnie różnych narodów. Również o tym jakie ważne dla rozwoju gastronomii były: podboje nowych lądów, najazdy ludów ze wschodu, a nawet, co ciekawe, klęski głodu i nieurodzaju, które przyczyniły się choćby do powiększenia roli ziemniaka czy kaszy.

Album składa się z 18 rozdziałów, które traktują o kuchniach następujących krajów (kolejność wg książki) :
Portugalia
Hiszpania
Irlandia


Wielka Brytania
Francja
Belgia
Holandia
Niemcy

Szwajcaria
Austria
Włochy
Malta
Cypr
Grecja
Chorwacja
Węgry
Czechy

Skandynawia ( głównie Dania).

Najwięcej uwagi poświęca autor kuchni francuskiej (zamieszcza aż 63 przepisy) i włoskiej (50 przepisów). Inne kuchnie mają od 9-22 przepisów.

Każdy rozdział poprzedzony jest krótkim wstępem na temat historii kulinarnej danego kraju na tle innych państw europejskich.
Następnie Łebkowski opisuje najbardziej charakterystyczne odmiany: pieczywa, wędlin, ryb, owoców, warzyw, przetworów, alkoholi i słodyczy danego kraju, obrazując je fotografiami poszczególnych produktów.
Kolejną częścią są najbardziej popularne i charakterystyczne potrawy.


Przepisy podane są dostępnie, choć nieraz dość skrótowo.
Co ważne podawane są również: ich oryginalnie brzmiąca nazwa, czas wykonania i liczba porcji, o czym nieraz zapominają twórcy książek kulinarno-podróżniczych.

Oprócz znanych już powszechnie danych na temat kuchni europejskich, poznajemy wiele ciekawostek - mnie na przykład zadziwiło, że cypryjskie wino pili już faraonowie, że w Grecji jada się jeżowce, że na Malcie najczęstszym nadzieniem pączków jest szynka, że w Niemczech produkuje się ponad 400 gatunków chleba i o tym, że Portugalczycy smażą jajecznice głównie na... świńskich uszach! Tego typu smaczków jest zresztą niezliczona ilość.

Na pochwalę zasługuje łamanie książki - strony są tak podzielone, by każdy przepis był widoczny w całości i korespondował z zamieszczona fotografią. A te, jak już mówiłam, są przepiękne - samo ich oglądanie sprawia wielką przyjemność. W wielu przypadkach udało się Łebkowskiemu uchwycić niepowtarzalny klimat miejsc, piękno potraw ale i, co równie ważne, autentyczny koloryt lokalnej ludności - ulicznych sprzedawców, szefów kuchni, właścicieli sklepików i restauracyjek oraz, po prostu, ludzi sfotografowanych podczas posiłku.

Widać, ze książka powstawała z pasji fotografowania, podróżowania i gotowania - i chyba to sprawia, że jest dla mnie tak wyjątkowa.





Marek Łebkowski
Najlepsze przepisy kuchni europejskiej
Prószyński i S-ka SA
Warszawa 2005
str. 360
oprawa twarda
cena 99.90

Fotografia okładki pochodzi z internetowej strony wydawnictwa
www.proszynski.pl

poniedziałek, 21 września 2009

spacer po Warszawie

Ostatni weekend kalendarzowego lata spędziliśmy w stolicy.
Pierwszy raz ze Słodziakiem w pociągu, więc emocji było co niemiara.
Na szczęście zarówno podróż do jak i z przebiegła szybko, sprawnie i miło.

A w Warszawie piękne słońce i ciepły wietrzyk - idealna pogoda na długie spacery.
Tym razem postanowiliśmy odwiedzić miejsce, do tej pory przez nas nie odwiedzane, kojarzone tylko z pewną piosenką.

To był maj
Pachniała Saska Kępa
Szalonym zielonym bzem...

a wiecie czym pachnie Saska Kępa we wrześniu?
Pyszna kawą!


Na ulicy Francuskiej, knajpka za knajpką - usytuowane w niskich kamieniczkach, starych wielorodzinnych willach - wcale nie pięknie odnowionych, wcale nie takich "na pokaz" a jednak z niesamowitym klimatem. Małe kwiaciarenki, stoiska z warzywami i dojrzałymi śliwkami, winiarnie, sklepiki. Nawet przy zwykłym bistro czy grill barze ładne stoliki postawione na chodniku tworzą atmosferę miejsca. W mniejszych uliczkach typu Królowej Aldony czy Dąbrówki: poukrywane w starych willach ambasady, konsulaty, siedziby firm, galerie. Ale bez nadęcia i zadufania, wszystko swojskie, chodniki krzywe, płoty pokryte bluszczem, niestrzyżone trawniki... Gdzieniegdzie nowiutkie apartamentowce - bo jednak niektórzy developerzy mają nosa do świetnych lokalizacji. A Saska Kępa to miejsce gdzie naprawdę chciałoby się mieszkać, z dala od zgiełku miasta a jednocześnie bardzo blisko jego centrum.



My na kawie zatrzymaliśmy się w Rue de Paris na ul. Francuskiej. I to głównie dlatego, że siedział tam, nie kto inny jak Agnieszka Osiecka!
Poetka mieszkała nieopodal, jeszcze za czasów gdy zamiast Rue de Paris była drogeria. I ponoć najchętniej przebywała w kawiarniach Sax i Cafe Sułtan, ale o tym to już wyczytałam w wikipedii po powrocie do domu. Nawet nie wiem czy do dziś istnieją, ale jeśli tak, na pewno odwiedzimy je następnym razem.

A wracając do kawy...
Nigdy nie byłam w Paryżu - ale za to w kilku miastach Hiszpanii gdzie kawa jest taka, jaką najbardziej lubię - z dodatkiem spienionego mleka, delikatna, aksamitna. I taka jest właśnie ta, świeżo palona Arabica, z kawiarni na Francuskiej. Do tego croissant - pyszny, puszysty i trochę mokry w środku - tak jak lubię (choć może trochę za bardzo wypieczony).



Wojtas wziął francuskie ciacho ze śliwkami, a Wanda sernik na zimno. Nawet ich nie spróbowałam zajęta fotografowaniem okolicy. Ale jako, że bardzo szybko pochłonęli swoje porcje myślę, że było dobre:)

Kawa oprócz tego, że pyszna była, jak na warszawskie realia, tania - 7zł. Więc.... bez większych oporów zamówiłam drugą:)



Rue de Paris
oprócz słodkości proponuje również tarty pikantne, naleśniki, sałatki i kanapki - porcje na mały głód, szybki lunch.

Saska Kępa zrobiła nam też inną niespodziankę. Na jednej z małych uliczek Wanda znalazła... 100zł:)
Leżało na chodniku i uśmiechało się do nas:) Jako dar od Losu zostało natychmiast upłynnione - zakupiliśmy 3 wina w winiarni o wdzięcznej nazwie "Dyspensa" - i wszystkie okazały się p r z e p y s z n e!

Spacer po Saskiej zakończyliśmy w parku Skaryszewskim, bawiąc się na placu zabaw (pomysł Słodziaka:)) odpoczywając nad stawem i przeżywając wesołą przygodę z toaletą i klamką:)
Ale o tym to już opowiem za pomocą mini fotoreportażu:)















 















Rue de Paris
róg Francuskiej i Obrońców

Winiarnia
Dyspensa
ul Francuska 48

Saska Kępa
Praga Południe
Warszawa




środa, 16 września 2009

10/10

Na blogu Isabel znalazłam ciekawe pytania na temat książek .

Uwielbiam takie ankiety, sondaże, formularze. Zachęcam wszystkich do udziału. Wasze odpowiedzi przeczytam równie chętnie jak udzielałam moich. Umieszczajcie je w komentarzach albo przyślijcie mi na adres tranquila@go2.pl
Z góry wielkie dzięki!




Oto moje odpowiedzi:
1. o jakiej porze dnia czytasz najchętniej?
Od zawsze nocny ze mnie marek. Wieczorem do podusi, po kąpieli, tak by zasypiać z przeczytanymi słowami w głowie, tak by sen był przedłużeniem historii wyczytywanej w książce.
A jeśli tak naprawdę, naprawdę wciągnie to czytam właściwie przez cały dzień.


2. gdzie czytasz?

Najczęściej w łóżku, często na kanapie, którą sobie wygodnie umoszczę.
W okresie studiów - bardzo chętnie w uniwersyteckiej czytelni.
W chłody - w kawiarniach.
Latem i w ciepłe dni - w parku.
No i gdy jeszcze pracowałam - to w pracy. Obie, jakie miałam, dawały taką możliwość i to było cudne!



3. jeśli czytasz (na leżąco) w łóżku, to czytasz najchętniej na plecach czy na brzuchu?

Na plecach albo na boku. Ze stertą poduch pod głową.

Problem był z książkami typu Historia Piękna czy Miasto Śniących Książek . Ich gabaryty przeszkadzały i trzeba było umościć sobie siedzisko, a nie legowisko.



4. jaki rodzaj książek czytasz najchętniej?
Głównie realistyczna literatura XIX wieku i proza psychologiczna 1. poł. XX wieku.
Dużo literatury dziecięcej oraz książek o kuchniach różnych kultur.

Ale tak do końca nie umiem nazwać TEGO , co sprawia, że dana książka mi się podoba. Czytam tak różne rzeczy, że czasem sama się sobie dziwię:)




5. jaką książkę ostatnio kupiłaś?

Dwa tygodnie temu Kuchnia Francuska w serii Podróże Kulinarne, wyd. przez "Rzeczpospolitą"
(tania księgarnia w In medio, Stary Browar, Atrium, parter)
Przecenione z 19.99 na 6.99

Z tej samej serii czeka na mnie jeszcze Kuchnia Turecka, Grecka, Serbska, itd...


6. co czytałaś ostatnio?
Dla relaksu: Małgorzata Musierowicz, Kłamczucha.
Dla przyjemności obcowania z literaturą XIX wieku: Guy de Maupassant, Naszyjnik i inne opowiadania.





7. co czytasz aktualnie?

Właśnie wczoraj się poddałam. Po 2 rozdziałach utwierdziłam się w przekonaniu, że "Klęska" Emila Zoli nie jest dla mnie. Mimo, że było w niej wszystko to, co u Zoli kocham, to tematyka wojenna jednak dała mi się we znaki.



8. używasz zakładek czy zaginasz ośle rogi? jeśli używasz zakładek, to jakie one są?

Bardzo często zaginam rogi - oczywiście tylko w książkach, które są moją własnością.
Mimo posiadanej całej masy zakładek,używam najczęściej - starych biletów, rachunków, pocztówek...
Muszę się też przyznać do pewnej nerwicy: NIE CIERPIĘ RUCHOMYCH OKŁADEK !! KSIĄŻEK OWINIĘTYCH W PAPIER!!! I GŁUPOT JAKIE WYCZYTUJĘ NA SKRZYDEŁKACH LUB ODWROCIE KSIĄŻKI, A KTÓRE NIJAK SIĘ MAJĄ DO JEJ TREŚCI!!!! AAAAAAA!!!!!



9. co sądzisz o książkach do słuchania?

Próbowałam słuchać "Lalki" Prusa - moim, zdaniem, najwybitniejszej polskiej powieści. Jerzy Kamas dawał radę, robił to profesjonalnie, oddawał klimat epoki, czytał jak przedwojenny aktor. Jednak to co wydawcy zrobili z treścią książki - ilość cięć, zmian chronologicznych i ogołocenie jej z wielu interesujących fragmentów, woła o pomstę do nieba. Skutecznie mnie to zniechęciło do audio booków.



10. co sądzisz o e-bookach?

Czytanie na ekranie monitora bardzo szybko mnie męczy. Nie wyobrażam sobie więc wciagnięcia sie w treść i przesiedzenia przed komputerem wielu godzin.
Korzystałam z e-booków na Uniwersytecie w Bambergu - sprawdzały się bardzo dobrze jako pomoce do pisania wszelkich prac - wytnij/wklej i brak problemu ze skanowaniem czy przepisywaniem cytatów:)

Nic mi jednak nie zastąpi zapachu i dotyku papieru oraz tego, że książkę mogę wziąć ze sobą dokąd tylko chcę.

wtorek, 15 września 2009

kasztanki


Okazało się, że przepis na kasztanki pochodził z książki Ciasta Siostry Leonilli.
Faktycznie przypomniałam sobie tą małą ale treściwą książeczkę, z której, wychodził praktycznie każdy przepis. Muszę koniecznie ją pożyczyć i przypomnieć sobie więcej z nich.


Wczoraj spróbowałam Kasztanków, które zrobiła Siorra i były przepyszne. Więc czym prędzej, ochoczo zaczęłam robić swoje.
Przepis, który tu podaję jest właściwie miksem porad Siostry Leonilli, mojej Siorry i własnych.
Ostrzegam, że wymaga trochę czasu i cierpliwości - ale naprawdę się opłaca!
















kasztanki
/przepis siostry Leonilli/

400 g herbatników (obie użyłyśmy "petit beurre" z Jutrzenki)
kostka masła ( ale dobrze mieć drugą pod ręką)
szklanka cukru (ja dodaję niecałą bo nie lubię za słodko)
4 łyżki kakao (użyłam wytrawnego)
olejek aromatyczny (s. Leonilla poleca migdałowy ale właściwie nada się każdy)
alkohol (opcjonalnie)

Na początek miażdżymy, kruszymy, bijemy i trzemy herbatniki ( mają przypominać bułkę tartą, 2-3 łyżki zostawiamy, przydadzą się na koniec, do obtoczenia kulek).
Masło ucieramy z cukrem. Dodajemy do niego stopniowo: pokruszone herbatniki, kakao i olejek. Ja z olejkiem się wstrzymałam. Masę z herbatników, masła i cukru podzieliłam na dwie części. Tylko do jednej dodawałam olejek migdałowy i kakao, a do drugiej dodałam trochę więcej cukru i kilka kropel pitnego miodu.
Z kolei Siorra uznawszy, że przesadziła z cukrem, dodała kilka kropel cytryny i to też wyszło Kasztankom na dobre .

Gdy masa jest gotowa, nadchodzi najtrudniejsza cześć pracy - formowanie kulek. Po 30 zaczęłam odczuwać lekki dyskomfort, po 60 stwierdziłam, że już dziś nie napiszę posta, bo palce zupełnie mi zdrętwiały:)
W każdym razie z tej ilości składników wyszło mi ok 65 kuleczek.
Na koniec obtoczyłam część kasztanków w herbatnikach, część w gorzkim kakao, a część w cukrze waniliowym - tak by dla każdego było coś miłego:)
Na noc schowałam do lodówki. A dziś... kasztankowa uczta!





Oczywiście można w tym przepisie popuścić wodze fantazji. Zastanawiam się jak smakowałyby z płatkami migdałowymi lub z dodatkiem zmielonej kawy...

poniedziałek, 14 września 2009

znów o kasztanach

Okazuje się, że nie tylko ja gotuję impulsywnie:)
Wczoraj późną nocą (0:44) dostałam sms od Siorry o, mniej więcej, takiej treści:

Od dwóch godzin siedzę w kuchni. Zrobiłam sałatkę na bazie ziemniaków i jajek oraz Kasztanki. Po ciastka "be-be" specjalnie poszłam nocą do "Żabki". Prezentują się pięknie - jak trufle od Lindta:) Ciekawe czy będą smakowe?

Właściwie już zasypiałam gdy doszedł ten sms ale ślinka pociekła:)
K a s z t a n k i!
Jeden z niezapomnianych smaków dzieciństwa! Skąd Siorra znała przepis? Jak to zrobić?Jak tylko to od niej wyduszę, nie omieszkam wypróbować przepisu i podzielić się nim z Wami.

niedziela, 13 września 2009

Malutka Czarownica

Czas by pojawiło się Book a nie tylko Cook :)

Rozważania o książkach zacznę sentymentalnie.
Od pierwszej lektury, wypożyczonej wraz z J. ze szkolnej biblioteki.
To było w 1. albo 2. klasie szkoły podstawowej. Książeczka była niewielka, miała duże litery i urocze czarno-białe ilustracje. A zaczynała się niezwykle intrygująco:

Była sobie Malutka Czarownica, która miała tylko sto dwadzieścia siedem lat, a to, jak na czarownicę, jest naprawdę bardzo mało.






















Szybko stała moim i J. hitem. Czytałyśmy ją niezliczoną ilość razy. I mimo przeczytanych wielu książek w naszym życiu, pozostała jedną z najmilej wspominanych.
Niestety, gdy chciałam ją kupić wiele lat później w ogóle nie było jej w księgarniach. A gdy w końcu się pojawiła, zupełnie rozczarowało mnie wydanie - komiksowe obrazki, inne tłumaczenie, maleńki druk.
Byłam niepocieszona aż do moich 29. urodzin, kiedy to właśnie J. sprezentowała mi najnowsze wydanie Malutkiej Czarownicy.
Wydanie jakie pamiętam - z czarno-białymi ilustracjami Danuty Konwickiej.
Wróciły wspomnienia z dzieciństwa, zrobiło się sentymentalnie. Książkę odkrywałam na nowo - okazało się , że właściwie, po tych ponad dwudziestu latach, niewiele z niej pamiętałam. Ale jednego nie zapomniałam - rozdziału o sprzedawcy pieczonych kasztanów!
Nie wiem dlaczego akurat ten ale utkwił mi (i okazało się, że również J. ) bardzo silnie w pamięci. Może to dlatego, że tak bardzo byłyśmy zadziwione tym, że kasztany można jeść!? Może kojarzyły nam się z czymś nieznanym, wymarzonym i na pewno, przepysznym?
Aż dziwne, że nie próbowałyśmy piec tych z pobliskiego Parku Kasprzaka (dziś Wilsona).
Zresztą... do dziś nie jadłam pieczonych kasztanów, chyba podświadomie czekam na te, z Placu Pigalle wierząc, że kiedyś uda mi się odwiedzić Paryż:)


Kulinariów w Malutkiej Czarownicy jest zresztą więcej:
w wielkim chlebowym piecu sama piecze chleb i jabłka, których wielbicielem jest jej kruk Abraksas, co rano pija kawę, urządza podwieczorki z domowym ciastem i chodzi na zakupy na targ...





Na placu targowym tłoczyły się już wokół straganów gospodynie domowe, służące, kobiety wiejskie i kucharki. Żony ogrodników zachwalały głośno swoją zieleninę, handlarze owocami wołali: "Kupujcie jabłka boskop i gruszki bery!". Żony rybaków oferowały solone śledzie, wędliniarz - gorące parówki, a garncarz gliniane dzbany i miski (...) Tu wołano: "Kiszona kapusta!", gdzie indziej:" Arbuzy i dynie! Proszę brać i wybierać!"
























A wracając do dzieciństwa i przyjaźni z J.
Właśnie sobie przypomniałam, że to właśnie z nią stawiałam pierwsze kroki w kuchni!!!
Jedną z naszych ulubionych zabaw było "Gotowanie na ekranie". Wyobrażałyśmy sobie, że jesteśmy znanymi kucharkami i pokazujemy nasze umiejętności w telewizji.
Gadając do kuchennej ściany, przygotowywałyśmy niesamowite dania, używając do tego wszystkiego, co miałyśmy pod ręką: mąki, soku, cukru, jaj, płynu Ludwik, musztardy. Każda potrawa na końcu wyglądała tak samo - ciemnoszara breja:) Ale radości miałyśmy przy tym krocie. Całe szczęście, że wszystko, koniec końców, trafiało do kosza na śmieci, a nie do naszych żołądków:)

No i jak tu się nie uśmiechnąć:)
J. - ten post jest dla Ciebie!



Otfried Preussler, Malutka Czarownica
/Die kleine Hexe/
il. Danuta Konwicka
tłum. Hanna Ożogowska i Andrzej Ożogowski
Wydawnictwo Dwie Siostry
Warszawa 2009
Seria Mistrzowie Ilustracji

oprawa twarda
stron: 160
cena: 28zł

Zdjęcie okładki pochodzi ze strony internetowej wydawnictwa.

Zdjęcie pieczonych kasztanów ze strony www.rzym.it

sobota, 12 września 2009

ciasto na sobotę

Sobotni leniwy poranek,
niczego nie muszę,
za oknem żółcą się lipy,
nagrzewam ekspres do kawy,
Wojtas jeszcze śpi,
Słodziak ogląda Mini Mini,
chwila tylko dla siebie
i wieeeelka ochota na szarlotkę!

Właściwie to nie przepadałam za tym ciastem, było gdzieś tam na szarym końcu za sernikami, drożdżowymi, kruszonami... Ale dwie szarlotki, które jadłam w życiu sprawiły, że zmieniłam zdanie.
Jedna - w "Atmosferze" na ul. Mokrej w Poznaniu. - właściwie nie było tam w ogóle ciasta tylko pokruszone herbatniki i podany na ciepło miks pieczonych jabłek, cynamonu, orzechów i rodzynek. Posypany przepyszną kruszonką i podany z lodami waniliowymi.

Druga to Krucha Szarlotka B. - nie dość, że smakowita, to jeszcze, bardzo łatwa w przygotowaniu.
Poniżej podaję przepis, a po południu wkleję zdjęcie, mam nadzieję, udanego wypieku:)


krucha szarlotka B.

Ciasto:
1/4 szklanki mleka
3/4 kostki margaryny
1 łyżeczka proszku do pieczenia
2 i 1/2 szklanki mąki
1/2 szklanki cukru

Ciasto wyrabiamy i dzielimy na dwie części. Jedną część robię zawsze trochę większą i to ją układam na blasze a mniejszą wstawiam do lodówki.
Kilogram jabłek
trę na tarce o grubych oczkach (albo używam gotowego musu lub poszatkowanych prażonych jabłek) dodaję łyżeczkę mąki kartoflanej, garść rodzynek i łyżeczkę cynamonu.
Jeśli trę jabłka dodaję do nich również trochę cukru. Można poszaleć i dodać też orzechy, kardamon, lub inne owoce - gruszki, brzoskwinie.
Gotową masę rozkładam na cieście. Z drugą częścią ciasta robimy co nam się podoba:)
Możemy ją potrzeć na kruszonkę, rozwałkować i położyć na owocowej masie, pociąć w paseczki by wyglądało jak strucla albo, tak jak ostatnio wymyśliłam zrobić z niego małe kuleczki i fantazyjnie przyozdobić ciacho.
Pieczemy 1h w 180st.

Jeszcze nie wiem jak będzie wyglądało dziś moje ciasto. Ale na pewno będzie smakowite, bo to jedno z tych, które zawsze się udają:)



Dopisek z godziny 19.11

Ciacho wyszło!
Połowy blachy już nie ma:)
Słodziak bardzo się zafascynował gdy studziło się na balkonie, a potem zjadł cały kawałek.

Z lenistwa użyłam jednak smażonych jabłek ze "Stovity". Trzeba bardzo uważać i sprawdzać na etykiecie, bo produkują aż 3 rodzaje - bez cukru, z cukrem oraz z cukrem i cynamonem.

I jeszcze jedno - we wszystkich przepisach podaję czas pieczenia na programie góra/dół bez termoobiegu. Trzeba jednak pamiętać, że po włączeniu termoobiegu skraca się czas pieczenia mniej więcej o 1/3.

Smacznego!

czwartek, 10 września 2009

o końcu lata, suszonych pomidorach i o tym, co miałam dziś na obiad




Tylko we wrześniu można zrobić takie zdjęcie.

Pierwsze jesienne skarby przyniesione z parku przez Słodziaka, tuż obok ostatnich truskawek, zakupionych dziś na Rynku Wildeckim. To już ostatni dzwonek by, po taniości, cieszyć się owocami lata. Maliny, jeżyny i borówki osiągnęły już chyba swoje największe możliwe rozmiary, śliwki kuszą zapachami, mirabelki spadają z drzew a jabłka i gruszki nareszcie mi smakują.

Może czas w końcu zacząć robić zaprawy by trochę z tego lata pozostawić na dłużej?
Właściwe było to jedno z moich postanowień, gdy dokładnie rok temu, przeprowadzaliśmy się z kawalerki do większego mieszkania. Już nie mam wymówki, że nie robię zapraw z braku miejsca. Z czasem też wcale nie jest krucho i tylko się boje, że talentu brak.

Nigdy nie zapomnę jak kilka lat temu, z ostatnich sierpniowych pomidorów lima, postanowiłam zrobić suszone w zalewie z oliwy. Naczytałam się o tych, wysychających w andaluzyjskim czy sycylijskim słońcu i narobiłam sobie na nie apetytu. Na te z delikatesów nie było mnie stać bo nie dość, że u studenta z pieniędzmi krucho, to jeszcze właśnie postanowiłam wyprowadzić się od rodziców i zacząć utrzymywać się sama.
Kupiłam więc kilka kilogramów pomidorów lima (za70gr/kg) zainwestowałam w oliwę z oliwek ze "środkowej półki" i nazbierałam słoiczków po musztardach, majonezach i wekach, które dawała mi mama. Problemy zaczęły się dopiero ze słońcem, bo akurat złośliwie nie chciało świecić i moje plany suszenia na balkonie wzięły w łeb. Sprytna Paulinka postanowiła więc ususzyć pomidory w piekarniku. Wyszło tego chyba z 5 blach. Powrzucałam je pięknie do oliwy, starałam się bardzo i do niektórych słoików dodawałam ząbek czosnku, do innych gałązkę rozmarynu etc. Później słoiczki zakręciłam i schowałam w "ciemne i suche miejsce".
Gdy po 2-3 tygodniach otworzyłam jeden z nich, to co ujrzałam wyglądało raczej jak rozdęta papryka a w smaku przypominało.. czy ja wiem...marynowaną rybę?
Ech....
Okazało się, że godzinka w piekarniku to o wiele za mało (teraz już wiem, że suszy się je od 4-8h) a oliwa, którą je zalewasz powinna być... gorąca!
No tak.. pierwsze koty za płoty.
Ale jakoś mi się z suszonymi pomidorami (i wekami w ogóle) odechciało.

Odkryłam jednak niedawno, że w "Piotrze i Pawle" można kupić bardzo dobre suszone pomidory na wagę. Nabywam ich dokładnie tyle, ile potrzebuję do danej potrawy (wychodzi bardzo tanio!), proszę by dolano mi do nich trochę marynaty i jeszcze nigdy nie zawiodłam się na ich smaku.

Dzis właśnie użyłam ich do sosu.
Obiad był trochę na modłę grecką, bo kiedyś coś bardzo podobnego jedliśmy w "Mykonosie" na Pl. Wolności.



mięsne kuleczki w sosie greckim
/przepis autorski dla 3 osób/

40 dkg mielonej wieprzowiny
garść czarnych oliwek
garść zielonych oliwek
puszka pomidorów pelati
10 suszonych pomidorów
mała cebula
ser feta
1 żółtko
przyprawy wg upodobania


W przyprawianiu jestem dzikus i wariatka i z tego powodu, żadna potrawa nie smakuje u mnie 2 razy tak samo. Dziś akurat dodałam do mielonego - sól, kolorowy pieprz mielony, ostrą paprykę i oregano. Przyprawione mięso na pół godziny do lodówki, a w tym czasie, cebulka na oliwce zezłociła się, pomidorki chwilę po niej, na końcu oliwki, a wszystko to utonęło w pomidorach z puszki. W smaku było lekko kwaśne więc dodałam trochę cukru.
Do mięsa jeszcze jedno żółtko i ukulałam ok. 20 małych kuleczek. Podsmażyłam je na oliwie ze wszystkich stron i wrzuciłam do żaroodpornego naczynia. Zalałam pomidorowym sosem a na koniec przysypałam kawałkami pokruszonej fety. Jeszcze trochę oregano i do piekarnika na 20 min w ok. 170st.

Do tego przyrumieniona bagietka z masłem czosnkowym i sałata masłowa ze śmietaną i koperkiem. No a na deser truskawki.
Było pysznie!


środa, 9 września 2009

obiecanki macanki

Obiecałam wysmażyć posta, więc wysmażam.
Będzie o smażonych pyrach, o których niedawno pisała Liska (www.whiteplate.blogspot.com).

Pyra (inaczej ziemniak czy - jak to w Niemczech wolą - kartofel) zawsze budziła we mnie mieszane uczucia. Obserwując zwyczaje kulinarne w wielu poznańskich domach, uważałam, że to jedyne warzywo, które się tu jada: do schabowego, do mielonego, do ryby, do zraza:) Kojarzyły mi się z biedą, zapychaczem, kulinarna nudą.

Miałam w życiu taki okres, kiedy jadałam je naprawdę rzadko. Zafascynowana kuchnią włoską i hiszpańską, zaczęłam eksperymentować z ryżem, makaronami, pieczywem podawanym na różne sposoby do dania głównego. Wolałam kupić tortellini, naleśniki tacos, kluski, kuskus aby tylko nie obierać ziemniaków i nie sprawić by mój obiad stał się "typowy".

Bardzo szybko przekonałam się jednak, że nie ma jak porzundna bulwa.
No bo zobaczcie sami...

młode ziemniaczki z koperkiem i masłem,
frytki,
puree ze smażoną cebulką,
pieczone w ognisku czy na grillu,
w mundurkach do gziku lub postnego śledzia,
tarte w plyndzach,
na zimno w szkopskiej sałatce
i w końcu, te moje chyba ulubione, odsmażane na maśle lub oleju.

Eee tam, że niezdrowo, że tłusto, że najczęściej jak odsmażam , to robię to w późnych godzinach wieczornych i jeszcze dodaję żółtego sera i keczupu.
Liska pisze, że uwielbia je popijać kefirem. Ja tam wolę piwkiem:)




To zdjęcie z zeszłego roku.
Wojtas brał udział w maratonie rowerowym nad Maltą. Czekając na niego na mecie, uzbrojona w aparat fotograficzny, poczułam nagle zapach smażeniny i nie mogłam się oprzeć.
W tym roku brzydka pogoda w ogóle nie pozwoliła mi kibicować ukochanemu.
I prawdę powiedziawszy... najbardziej mi brakowało tych ziemniaczków:):)





PS. Jak powiedział ostatnio A. - Poza Wielkopolską nie nauczyli się jeszcze gotować ziemniaków.
Może coś w tym jest, bo, odrzucając, wojewódzkie animozje (hehe), to nawet najlepszą pyrę można spartolić przez nieumiejętne gotowanie - za długo, za krótko, za słono, za mdło.
Wtedy ratunkiem może być właśnie zasmażenie bądź upieczenie ziemniaka (a jednak jakoś słowo kartofel nie przechodzi mi przez klawiaturę) lub ewentualne przecisnięcie go przez praskę na puree z masłem, mlekiem i cebulką....
Mniam!
Lepiej już skończę bo ślinka cieknie, godzina poźna a w domu akurat ani jednej pyry, buchacha:)

poniedziałek, 7 września 2009

smuteczek

Miał być dzisiaj ładny post.
O najpyszniejszej paelli jaką w życiu jadłam.
Albo o tym, że uwielbiam kawę.
Albo o tym, co to menu del dia i dlaczego warto się na nie załapać.
Albo o tym, że mój Tata robi najlepsze schabowe pod słońcem.
Albo jeszcze o tym, że jak czytam książki Małgorzaty Musierowicz to ciągle jestem głodna:)

Ale pisać się nie chce, bo mi tak troszeńkę smutno.
Oblałam egzamin na prawo jazdy i teraz ratuje mnie już tylko chilijski Cabernet Sauvignon i Raphael Saadiq.





No nic....
Co nas nie zabije to nas wzmocni:)
A posta "wysmażę" jutro. Obiecuję!

środa, 2 września 2009

ciasto dla leniwych

Lubię jeść ciasta ale, szczerze powiem, że nie nie przepadam za ich pieczeniem.
Nie lubię ugniatania, wałkowania, stosu brudnych misek, rozsypanej wszędzie mąki.
Uwielbiam za to zapach ciasta drożdżowego, wyłuskiwanie największych kawałków kruszonki i wyjadanie surowego ciasta z dna miski :)

Zupełnie nie wdałam się w moją Prababcię, Babcię i Mamę. Spod ich rąk, regularnie, w każdy weekend wychodziły/wychodzą pyszne placki, babeczki, ciasta.
Poznańskie szneki z glancem u Prababci i smak babcinego ciasta drożdżowego ze śliwkami z ogrodu -to niezapomniane wrażenia z dzieciństwa.
Mama to z kolei istny wulkan pomysłów. Robi ciasta z polecenia, z przepisów "kalendarzowych", z internetu, z książek kucharskich ale zawsze dodaje do nich coś od siebie. Potrafi zrobić najrozmaitsze ich połączenia, zabawne kombinacje, które zawsze wychodzą przepysznie i znikają z blachy w mgnieniu oka.

Ja natomiast mogę pochwalić się jedynie dwoma wypiekami, które zachwala moja rodzina i znajomi.
Pierwszy to "Czeski Sernik", na który przepis podam przy innej okazji.
Drugi natomiast, to, chyba nieco już wyeksploatowany przeze mnie, placek "Siódemka". Robię go przez cały rok, dodając do prostej podstawy coraz to inne, sezonowe owoce.




"Siódemka"
/przepis "kalendarzowy" na blachę o średnicy 26cm/ 
 

Ciasto:
7 łyżek mąki
7 łyżek cukru
7 łyżek oliwy z oliwek
3 jaja
1 łyżeczka proszku do pieczenia

owoce sezonowe (zimą banany i rodzynki, jesienią śliwki i jabłka, a wiosną i latem wszystko to, co kupię na ryneczku - truskawki, jagody, jeżyny, maliny, porzeczki etc.)

kruszonka: robię ją zawsze "na oko" masło+mąka+cukier, ma się ładnie zgniatać ale przypominać w konsystencji grudki piasku

cukier puder lub cukier waniliowy do posypania gotowego ciasta

Wszystkie składniki ciasta miksuję. Ma przypominać gęsty jogurt. Wylewam na blachę, wyłożoną papierem do pieczenia. Na to układam ulubione owoce i zasypuję kruszonką.
Piekę ok. 40 min w temp. 180 st.
Przestudzone ciasto posypuję cukrem pudrem i podaję z lodami.


To ciasto naprawdę ZAWSZE wychodzi!



Przepis na małą blachę, ok 8 porcji. Jeśli zapowie się więcej gości robię tzw. "Czternastkę" (podwajam wszystkie składniki!) :)
Na zdjęciu wersja z bananami, śliwkami i rodzynkami.