poniedziałek, 30 listopada 2009

włoskie wakacje

Czytam Europejkę Manueli Gretkowskiej i po raz kolejny jestem z Nią, Pietuchą, Polką i Fratelli  we Włoszech. Uwielbiam jej opisy upału, kolorów Toskanii, sztuki, architektury i oczywiście włoskiego jedzenia, wina i kawy :) To króciutkie opisy, zdania-muśnięcia zaledwie, a i tak świetnie to wszystko WIDZĘ i CZUJĘ.

Smakuję wino i upał. Jedno przelewa się w drugie. Transfiguracja smaku  w mękę. Zamykam oczy ratując je przed wyparowaniem. Drzewa, nawet zwykłe plantacje są tu dziełami sztuki. Do zieleni dodano wszędzie morski błękit, z Toskanią wymieszało się niebo.

Do tego w błyskach i przebłyskach pojawił się pewien plan z Włochami w tle, mocno związany z pewnymi kwietniowymi datami. Ale o tym na razie cicho sza, bo z doświadczenia wiem, że wypowiedziane marzenia się nie spełniają...

Więc tymczasem, by mieć trochę Italii w domu, robimy pizzę.
Ciasto, tym razem według Liski .
Pierwszy raz, od bardzo dawna, zrobiłam pizzę według innej receptury i muszę przyznać, że jestem zachwycona! Ciasto Liski jest delikatne, przyjemnie chrupkie ale wilgotne tam gdzie trzeba.
Dodatki zaś zainspirowane pizzą z Estelli na Garbarach.


pizza z rukolą

Ciasto na pizzę
/podwoiłam  podaną niżej gramaturę, otrzymując pizzę dla 2 osób na duży głód/

120 g mąki (ok. 3/4 szklanki)
1/2 łyżeczki drożdży instant
1/2 łyżeczki cukru
1/2 łyżeczki soli
1/3 szklanki wody
2 łyżeczki oliwy + 1 łyżka do posmarowania ciasta


Okład:
sos pomidorowy   
3 pokrojone w plastry pomidory
2 pokrojone w plastry mozarelle
kilka kawałków szynki szwardzwaldzkiej (nada się również prosciutto, jamon serrano lub wędzonka)
ząbek czosnku
oregano
pieprz 
garść rukoli



Składniki ciasta wyrobiłam, posmarowałam łyżką oliwy i odstawiłam na godzinę  w ciepłe miejsce, przykrywając bawełnianym ręcznikiem.

Po tym czasie rozwałkowałam (Liska miała racje, wałkuje się świetnie!), posmarowałam sosem pomidorowym z dodatkiem czosnku i obłożyłam:  pomidorami, mozarellą i szynką.
Posypałam oregano, świeżo mielonym pieprzem i wstawiłam do piekarnika nagrzanego do 230st  na 12 min.
Po wyjęciu posypałam pizzę rukolą.




Przydało się też wytrawne Chianti, które w sobotę dostaliśmy w prezencie.
Prawdziwa włoska uczta dla podniebienia!
Smacznego!


A na koniec jeszcze raz Manuela:
Włoskie twarze - mam ochotę ich dotknąć. Nie wystarczy mi samo patrzenie. Rzeźbiarsko, palcami sprawdzić, czy nie zmienią się ich idealne proporcje, nie przesunie wąsko wykrojone etruskie oko. Gdy mówią słychać w ich głosie starożytne pretensje, prawie łacinę poprzekręcaną wiekami gadulstwa.


Manuela Gretkowska
Europejka
Warszawa 2004
Wydawnictwo W.A.B
stron 367
oprawa twarda
cena: 39.90

zdjęcie okładki pochodzi ze strony www.iik.pl

sobota, 28 listopada 2009

szybko i smacznie

Czasami największą inspiracją nie są blogi, książki czy programy o kulinariach ale... zawartość lodówki.
Gdy trzeba na szybko stworzyć coś pysznego liczy się pomysłowość, doświadczenia i odrobina szaleństwa.
Ciekawe kombinacje i smaki wychodziły mi czasem podczas rozmrażania lodówki.
Kawałek zamrożonego mięsa i resztka konfitury?
Puszka fasoli i ostania parówka?
A może jakoś wykorzystam kilka plastrów szynki, ser pleśniowy i lekko już zażółconego brokuła?
A jako, że makaronu jest u nas zawsze dużo to jedliśmy wczoraj penne rigate:)

Uwaga! Przepis dla tych, którzy nie liczą sobie kalorii.




penne z brokułami
 /przepis autorski dla 3 osób/

pół opakowania penne
1 brokuł 
5 plastrów szynki gotowanej
szklanka śmietany 12%
2 ząbki czosnku
ser lazur (można użyć gorgonzoli - będzie wytrawniej)
pieprz

Brokuł gotuję do miękkości w osolonej wodzie z dodatkiem cukru i z kilkoma kroplami cytryny (wtedy mniej pachnie).
Prosto na patelnię wrzucam pokruszony ser pleśniowy, dodaję 2 zgniecione ząbki czosnku i lekko mieszam. Po chwili dolewam śmietankę i wrzucam pokrojoną w kosteczkę szynkę.
Penne gotuję al dente w osolonej wodzie z dodatkiem oliwy.
Wrzucam makaron do dużej miski bądź garnka, polewam sosem.
Dodaję rozdrobnionego brokuła.
Mieszam delikatnie i na koniec wszystko dość obficie traktuję świeżo zmielonym pieprzem.

Smacznego!

nocne fantazje

Czasami jest tak...
Późna noc, właściwie już powinnam się kłaść i nagle przychodzi wielka chętka.
Na kawałek mięsa w sosie, na frytki z keczupem, czy choćby na  półmiękkie jajo.
Resztki zdrowego rozsądku każą poczekać "do jutra".
Zasypiam rozmyślając o tym, co zrobię sobie nazajutrz na śniadanie.
Choć wiem, że zazwyczaj rano czar pryska i wszystkie nocne fantazje ulatują, a pozostaje proza życia i ochota "tylko" na kawę:)
Tymczasem... jajo, jajko, jajeczko... na półmiękko... tak jak lubię....

Do jutra:)
Dobranoc.

piątek, 27 listopada 2009

entertaining, czyli przyjęcia i relaks w jednym

Miałam 18 lat, żadnego pojęcia o gotowaniu (umiałam zrobić jajecznicę, budyń z paczki, grzanki i pizzę) i właściwie ani chęci na eksperymenty kulinarne, ani za bardzo miejsca na nie (kuchnia w naszym rodzinnym domu mieści  tylko jedną osobę i psa:)).
Wtedy właśnie dostałam od Mamy książkę Malcolma Hilliera Przyjęcia w domu i ogrodzie.
No i wpadłam...
Pomysły autora na ozdabianie stołu, na bukiety, zaproszenia i potrawy. Kolorystyka książki, piękne zdjęcia kwiatów i potraw zachwyciły mnie do tego stopnia, że zrodziło się we mnie głębokie przeświadczenie: muszę nauczyć się gotować i jak tylko dorosnę i będę miała własny dom z ogrodem to będę w nim ciągle urządzać przyjęcia dla rodziny i przyjaciół:)

Domu z ogrodem nie mam, ale mieszkanie na tyle przestronne, że ostatnio pomieściło na przyjęciu 14 osób.
I wiecie co .... uwielbiam to!!!
To dla mnie prawdziwa rozrywka i przyjemność.
Planowanie potraw, obmyślanie napojów,  listy zakupów, rozdzielanie zadań (bo najczęściej to przyjęcia składkowe),a potem dobieranie obrusów, serwetek, kwiatów i zastawy. Przygotowywanie potraw i radość gdy wszystko się uda.
To po prostu mój sposób na życie, na spędzanie wolnego czasu i prawdziwy relaks.
A każde takie spotkanie przy stole ubogaca - bo koniec końców okazuje się, że najważniejsze wcale nie jest jedzenie czy wystrój stołu - ale LUDZIE.



Książka Hilliera podzielona jest na rozdziały, odpowiadające różnym posiłkom:
Śniadanie
Lunch
Kolacja
Przyjęcie z Bufetem
Koktajl
Przy grillu
Piknik
Popołudniowa herbatka i poranna kawa

Każdy rozdział rozpoczyna się propozycją wystroju stołu, uwagami na temat zastawy, dodatków, kwiatów, serwetek itd.
Następnie podawane są 4 propozycje menu i osobno przepisy na wszystkie potrawy i napoje.
Każdy znajdzie tu coś dla siebie ponieważ menu dobrane są na różną ilość osób (od 2 do 18!).

Gdy  11 lat temu po raz pierwszy czytałam tę książkę dziwiły mnie nazwy niektórych potraw czy składników. Teraz, po latach doświadczeń i zmian na polskim rynku juz nie dziwi mnie rukola, nie przeraża przepis na krewetki, a mango dostanę nawet w Biedronce:) Co nie zmienia faktu, że przepisy podawane przez Hilliera są pracochłonne i dość wyszukane.

Pomimo upływu lat, przedstawione w albumie stylizacje bardzo mi się podobają i teraz dopiero widzę ile inspiracji czerpię z Hilliera, szykując stół na zwykły codzienny obiad czy choćby  prowadząc  tego bloga.


Malcolm Hillier
Przyjęcia w domu i ogrodzie
/Entertaining/
tłumaczenie: Ewelina Osińska i Alina Zawistowska-Treutler
Wiedza i Życie
Warszawa 1998
oprawa twarda
stron: 192
cena: 68.60 zł

Książka zawiera osobny indeks przepisów, jak i indeks rzeczowy, w którym znajdują się zarówno produkty, kwiaty, jak i elementy dekoracyjne .



zdjęcie polskiej okładki z www.merlin.pl

zapomniany

Porządki to nie tylko bieganie z odkurzaczem i ścierką.
Czasami trzeba zrobić porządek wirtualny - i takie zadanie sobie dziś ustaliłam.
Segregując i porządkując katalogi, wyrzucając nieudane fotki, stare zapiski, uszkodzone pliki, trafiłam nagle na obraz Gustava Caillebotte Cykliniarze z 1875. Zapomniany przeze mnie obraz, zapomnianego impresjonisty.
Kiedyś natrafiłam na tą reprodukcję w internecie - było to dokładnie 5 lat temu, gdy podobne prace wykonywał Wojtas, jego przyjaciel T. oraz mój Tata  w naszej starej kawalerce:)

Urzekł mnie ten obraz...
Choć krytycy sztuki mieli podobno "ale" w kwestii ukazania perspektywy. Uważali też, że ręce namalowanych robotników są za szczupłe, a ich klatki piersiowe za wąskie.
A mnie zachwyciło światło, przedstawione wnętrze i to wino w nieoznakowanej butelce (owszem nie bez znaczenia są też nagie męskie torsy cykliniarzy:))



Ale któż dziś pamięta nazwisko Caillebote?
Ginie pośród Manetów, Monetów i Reinorów, a prawda jest taka, że wielu ze znanych impresjonistów zawdzięcza Caillebotowi swoją obecną sławę.
Pochodził z zamożnej rodziny i odziedziczył znaczny majątek. Mógł zajmować się tylko malarstwem i zbieraniem kolekcji lubianych przez siebie obrazów. Szybko zachwycili go impresjoniści (którzy, jak wiemy, nie zawsze cieszyli się zainteresowaniem i estymą krytyki za życia). Stał się ich mecenasem i propagatorem. Pomagał ubogim, początkującym malarzom, kupując ich dzieła. Zebrał kolekcję najwspanialszych malowideł tamtych czasów i w swym testamencie zapisał je Muzeum Luksemburskiego.
Dziś może to powodować zadziwienie i szok ale muzeum...  nie przyjęło jego daru!
I dopiero po długich pertraktacjach zdecydowało się na wystawienie zaledwie części kolekcji!
Były wśród nich dzieła taki sław, jak Monet, Manet, Degas, Renoir, Cezanne, Sisley i Pissarro.
Dziś stanowią osobną sekcję w Musee d'Orsay w Paryżu.

Skąd wiem tyle o Gustavie Caillebotte?
Ano z książki z cyklu Klasycy Sztuki, wydanej pod patronatem "Rzeczpospolitej".
Albumy te, naprawdę świetnie wydanie edytorsko i merytorycznie, można kupić w tzw. tanich księgarniach za jedyne 7-8zł.
Polecam, bo naprawdę warto!
Część Degas i impresjoniści jest niejako wstępem do rozważania o tym prądzie w malarstwie. Niektórzy twórcy, tacy jak Monet, Cezanne czy Renoir doczekali się natomiast wydania monograficznego.

Degas i impresjoniści
seria "Klasycy Sztuki"
tekst: Simona Bartolena
tłumaczenie: Dorota Łąkowska
Warszawa 2006
patronat: "Rzeczpospolita"
stron: 144
oprawa miękka
cena : 19.99
(w taniej księgarni Akwarela na ul Św. Marcin kosztowała 7zł)



reprodukcja obrazu  Cykliniarze pochodzi z portalu www.impresjonizm.art.pl
okładka książki pochodzi z portalu www.thebook.pl

czwartek, 26 listopada 2009

obiad na jutro

Jutro piątek.
Dzień bez mięsa.
Co robicie na obiad?
Makaron? Ryż z warzywami? Jakąś zupę? Naleśniki na słodko? A może po prostu rybkę?
U nas w domu ryby pojawiają się o wiele częściej niż raz w tygodniu a to dla tego, że ze smakiem zajada je Słodziak,  nam kojarzą się z podróżami do Hiszpanii, gdzie rybę jedliśmy prawie codziennie, a o jej walorach odżywczych nie muszę już nawet wspominać.
Mamy to szczęście, że na Wildzie, gdzie mieszkamy jest świetny sklep rybny z długą już tradycją. W tym sklepie kupowała moja Prababcia, Babcia a teraz kupuję ja. Wiem kiedy mają dostawę dobrego łososia a kiedy najlepiej kupować ryby wędzone.
Panowie (którzy wyglądają jak wyjęci z przedwojennego sklepu, obaj z wąsikiem, szarmanccy subiekci:) ) potrafią doradzić i odradzić. To po krótkiej rozmowie z nimi stwierdziłam, że nie dam się zwieść chińskim hodowlom. Może gdy w końcu Polacy, skuszeni niską ceną przestaną nagminnie kupować pangę i tilapię (choć ta ostatnia nawet jest smaczna) to jakość ryb w naszym kraju się poprawi.
Tak więc wszystkim, którzy mają blisko, polecam sklepik rybny na ul. Sikorskiego w Poznaniu (róg z ul. 28 czerwca 1956).
A tymczasem podaję przepis na mintaja, którego oczywiście można wymienić na dowolną lubianą rybę:)

mintaj na zielono
/przepis autorski dla 3 osób/


3 filety z mintaja 
0.5 kg liści szpinaku (można użyć mrożonego)
1 cukinia
2 ząbki czosnku 
szklanka śmietany 18%
1 łyżka sosu pesto (zielonego)
2 łyżki startego sera (parmezan lub inny)
kilka ziaren zielonego pieprzu (opcjonalnie)
oliwa, pieprz, sól, cytryna

Rybę rozmrażamy, traktujemy lekko solą, pieprzem i cytryną. Odstawiamy.
Liście szpinaku dokładnie myjemy, odrzucamy nadgniłe czy zepsute, a resztę suszymy i wrzucamy na patelnię z rozgrzaną oliwą. Mieszamy tak, by wszystkie liście napiły się oliwy. Następnie lekko pieprzymy i dodajemy wyciśnięty przez praskę ząbek czosnku. Szpinakiem wykładamy spód naczynia do zapiekania.
Teraz czas na cukinię. Kroimy ją w cienkie krążki, lekko solimy i również przesmażamy na oliwce.
Układamy na szpinaku.
Na samym końcu  z obu stron podsmażamy rybę i układamy na warzywach.
Na patelnię wrzucamy jeszcze jeden ząbek czosnku, łyżkę pesto i śmietanę - mieszamy energicznie by składniki sosu ładnie się połączyły. Można dodać kilka ziaren zielonego pieprzu do smaku lub świeżo zmielony pieprz kolorowy.
Sosem polewamy rybę.
Posypujemy parmezanem i wkładamy na 20-30 min. do piekarnika nagrzanego do 175st.

Podajemy z pieczywem lub ryżem (ja ryż robię zawsze na patelni lub w woku z dużą ilością curry - do tej potrawy smakuje znakomicie).
Kieliszeczek dobrze schłodzonego rieslinga wskazany:)
Smacznego!

wtorek, 24 listopada 2009

Pani Basia

Kilku osobom, czytającym te słowa nie muszę Jej przedstawiać.
Dla reszty krótka informacja - Pani Basia to ponad dziewięćdziesięcioletnia pełna optymizmu i mądrego spojrzenia na ludzi i świat Osoba. Zjednała sobie serca tak wielu ludzi, że w dzień swoich urodzin bądź imienin nie wstaje od telefonu, a jednocześnie przez jej maleńkie mieszkanko przetaczają się tabuny gości:)
Pani Basia ma niesamowitą przeszłość: są w niej pola, lasy i jeziora okolic Żnina, wspaniałe wspomnienia dzieciństwa,  ale i szarość, strach i łzy późniejszych lat wojennych - obóz koncentracyjny, śmierć bliskich, ukochanych osób, tułaczka po Polsce, która w końcu zaprowadziła Ją do Poznania.
Pomimo trudnych doświadczeń Pani Basia zachowała pogodę ducha i taką energię, której brakuje często ludziom pół wieku od niej młodszym. A snuje opowieści o domu rodzinnym, wojnie i swoich miłościach tak, że właściwie powinno się włączyć dyktafon a potem to wszystko spisać - bo te historie nie powinny zginąć...
Do niedawna Pani Basia mieszkała sama i radziła sobie świetnie.
Nie raz wizytowała mnie i B. na kawie czy herbacie a kilka razy nawet ugościła obiadem.
Jej racuszki z jabłkami zapamiętam na długo, a  kurczak wg Pani Basi wszedł na stałe do naszego jadłospisu.




kurczak w sosie śmietanowym
/przepis Pani Basi dla 2 osób i Malucha/


3 udka kurczaka lub 6 pałeczek
2 łyżki masła (dodaję również troszeczkę oliwy)
papryka czerwona
6-7 pieczarek
szklanka słodkiej śmietanki (najlepiej 18%)
koperek
pieprz, sól

Udka nacieram ulubionymi przyprawami i odstawiam na godzinę do lodówki.
W tym czasie kroję paprykę w paski a pieczarki w plasterki.
Na maśle z oliwką smażę kurczaka na złoty kolor, tak by skórka się zarumieniła a mięso było kruche ale soczyste.
Następnie dodaję warzywa, przykrywam patelnię, zmniejszam ogień i duszę przez 30 min.
Pod koniec dolewam śmietankę , dodaję świeżo zmielony pieprz i posypuję koperkiem.
Jeśli sos jest zbyt rzadki, zagęszczam odrobiną mąki.
Od kiedy obiady je z nami Słodziak nie dodaję do potraw zbyt wiele czosnku, ale sos ten bardzo zyskuje gdy dodać choćby jeden ząbek.


Wybornie smakuje z ziemniakami lub  ryżem.
Do tego koniecznie sałata z sosem vinegret.
Pycha!

niedziela, 22 listopada 2009

słówko o zakalcach, lodówce i poezji

Totalna klapa.
Nie wiem co się stało, co zrobiłam źle, ale "kubeczkowe ciasto jogurtowe", na które przepisy znalazłam na wielu blogach, nie wyszło. Było jednym wielkim zakalcem.
Czy za szybko wyjęłam je z piekarnika? Czy dodałam zbyt gęsty jogurt? A może źle wymieszałam składniki? Nie wiem.
Co prawda lubię zakalce, ale lekkie i delikatne w okolicach owocu w cieście, a to była porażka kompletna.  Chociaż.... kawałeczki kruszonki, malin i chrupiące brzegi ciasta, które wyskubałam były naprawdę pyszne, więc może nie powinnam tak szybko się poddawać.
Tak czy siak przepisu na razie nie podaję, zdjęć nie wklejam i zamiast opisu jogurtowego ciasta napiszę o drzwiach mojej lodówki:)

Już jakiś czas temu Liska poruszyła ten temat i dała mi do myślenia. Bo ja też często zwracam uwagę na drzwi lodówki w domach, które odwiedzam i widzę jak wiele potrafią powiedzieć o gospodarzach - o ich pasjach, zainteresowaniach i podejściu do porządku:)

Nigdy nie zdecydowałabym się na zabudowę lodówki - ileż cennego miejsca do wyrażania siebie bym straciła?!
W obu naszych mieszkaniach drzwi lodówki to tablica pamiątek i pamięci (która jest za słaba więc trzeba sobie ciągle coś zapisywać). Ważne wizytówki, dyżury lekarza, numery telefonów, pocztówki, jakiś przepis lub lista zakupów (która niestety coraz częściej zostaje na lodówce, a na zakupy ze mną nie idzie:)

W już i tak zagraconej kawalerce lodówka stała się mikrochaosem - ukazywała moje dziwactwa, zbieractwa i bałaganiarstwo.
Postanowiłam więc, że w nowym mieszkaniu lodówka będzie czysta i sterylna. Ale to się nie udało. Już po kilku tygodniach zaczęły się na niej pojawiać pierwsze kartki, karteluszki, spisy, zapiski, kolorowe magnesy a nawet zabawki (inwencja Słodziaka).
By jakoś nad tym zapanować podzieliłam lodówkę na dwie strefy. Część "od kuchni" to miszmasz wszystkiego, artystyczny nieład: menu najbliższej pizzerii, jakiś bon rabatowy, kilka zdjęć, najnowszy rachunek za prąd, magnesik z Londynu od A.i ten od Eli z napisem:
Dlaczego, aby posprzątać nie wystarczy omieść pokoju spojrzeniem?


Natomiast jej bok od strony jadalni jest przyporządkowany kolorystyce wnętrza - czarno białe fotografie, pocztówki, wycinki z gazet.
Teraz siedząc przy kuchennym stole i pisząc te słowa, zerkam na uśmiechniętą do mnie Zuzię Ginczankę i przypomina mi się świetny artykuł w "Wysokich Obcasach" sprzed 5 już lat, z którego owo zdjęcie wycięłam. Gorąco polecam  tym, którzy tej poetki nie znają lub coś niecoś tylko o niej wiedzą. To jeszcze jedna wspaniała postać, którą przedwcześnie zabrała nam bezsensowna wojna. A ów artykuł to zbiór listów Jarosława Mikołajewskiego (italianisty) do filologa polskiego z Włoch Silvano de Fantiego LISTY DO PRZYJACIELA.
Miłej lektury!


No ciekawe, jak to od zakalca, poprzez wygląd lodówki można dojść do poezji:)
Ale to już owa niewytłumaczalna magia kuchni i atmosfera kuchennego stołu, o którym więcej napiszę niebawem...

piątek, 20 listopada 2009

nareszcie

Dawno już żadna książka tak mnie nie wciągnęła. Mimo, że czytam wiele - miewam przestoje. Podczytuję kilka książek naraz, nie mogę się wtrybić, załapać. Czytam fragmentarycznie, często tylko przed snem, zasypiając w połowie zdania.
Ale po takich kilku tygodniach posuchy nagle nadchodzi objawienie i olśnienie, czytam książkę w 2-3 dni i od razu sięgam po następną.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia ale i czytania.
Bo książka to też pokarm - żadnemu humaniście i książkowemu molowi nie muszę tego tłumaczyć.

Najlepsze, co może się przydarzyć rogalikowi Tusseta nie jest może wyrafinowaną strawą dla duszy ale moją potrzebę rozrywki i relaksu spełniła idealnie. Wciągnęła mnie  wartka akcja, zachwyciła swobodna narracja głównego bohatera. Do łez rozśmieszyły niektóre opisane sytuacje. Do tego,  rzecz dzieje się w Barcelonie, a na co trzeciej stronie jest opis jakiegoś dobrego jedzenia i picia - a to już daje mi pełnię szczęścia.
Lubię gdy głównym bohaterem jest człowiek pełen wad,   trochę zakręcony, nie do końca przystosowany, mający swoje nawyki, nałogi ale podchodzący do siebie z całkowitym dystansem. Taki jest właśnie 35-letni Pablo Miralles, który twierdzi, że owo najlepsze co przydarzyć się może rogalikowi to... posmarowanie go masłem, do kawy wypala zawsze skręcika, jest sybarytą, ceni sobie dobre jedzenie i napoje, ale zupełnym abnegatem w kwestii porządku czy dbania o własny wygląd. To człowiek z ciekawą choć tajemniczą przeszłością, któremu doświadczenia i podróże uświadomiły jedynie, że nie warto się ruszać dalej niż sięga własna dzielnica. To facet z nadwagą, niechluj, gbur i cynik a jednak kobiety do niego lgną. Udziela się na forach filozoficznych a jednocześnie przeczytanie kilkudziesięciu stron tekstu to dla niego wyzwanie.
Jest bardzo inteligentny ale świetnie to ukrywa.
Postać Pabla jest zbudowana na zasadzie  kontrastów, które sprawiają, że jest postacią tak intrygującą. No, fajny jest po prostu :-)
I gdy jego brat znika w niewyjaśnionych okolicznościach zaczyna prowadzić prywatne śledztwo. Pierwszą rzeczą, jaką w związku z tym czyni jest zamówienie budzenia telefonicznego na 12 w południe by skoro świt zacząć poszukiwania:)

O fabule więcej nie powiem, bo nie chcę odbierać nikomu frajdy. Już i tak redaktorzy z wydawnictwa Amber zabrali mi cześć zabawy umieszczając zbyt wiele informacji na obwolucie. Brrrr... Chyba zacznę zamazywać wszelkie recenzje i notki grubym markerem.

Książka była hitem wydawniczym w Hiszpanii. Wojtas ma oryginalne wydanie z 2006, które jest 29. wznowieniem tego tytułu! Powstał również film na jego podstawie i teraz musimy spróbować go zdobyć.

Wracając jednak do polskiego wydania mam jeszcze dwa zastrzeżenia. Po pierwsze,  brak spisu treści, choć rozdziały są wyznaczone i zatytułowane. Po drugie twórca okładki do polskiego wydania też się nie popisał - chyba przeczytał tylko dwa pierwsze zdania. A może znał tylko tytuł?  Zawsze porównuję okładki innych wydań i niestety tym razem wypadliśmy dość słabo. Nie widać na niej ani klimatu powieści, ani cech głównego bohatera, ani humoru, z jakim napisana jest książka. 

No, nie rozpisuję się więcej tylko na chwilę oddam głos narratorowi.
W podanym fragmencie ciekawy przepis na orzeźwiający drink:)

- Wie pan co to jest Vichoff?
- Obawiam się, że nie, ale jeśli mi pan powie, jak należy go sporządzić... nasz barman zrobi wszytko co w jego mocy, jestem tego pewien.
- To proste. Zmrożona wódka zaprawiona w szejkerze kilkoma kroplami cytryny. Podaje się w wysokiej szklance z dużą ilością lodu i dodaje drugie tyle bardzo zimnej wody z Vichy. Można wrzucić gałązkę mięty. Jeśli skończyła się wam Vichy, może być jakakolwiek woda gazowana. A jeśli skończył się wam też barman, może być jakikolwiek kelner.
   Facet ani drgnął.
- Proszę się nie obawiać, w naszym lokalu nigdy nic się nie kończy, nawet cierpliwość.


i wersja oryginalna:

-¿Sabe lo que es un Vichoff?
- Pues, temo que no, pero quizá si me indicara còmo prepararlo..., nuestro barman hará lo que pueda, estoy seguro.
- Fácil: vodka helado aromatizado en el mezclador con unas gotas de limòn. Se sirve en vaso largo con mucho hielo y se añade otra parte de agua de Vichy bien friá. Admite también una ramita de menta. Si se les ha agotado el Vichy serviría cualquier agua carbónica. Y si se ha agotado el barman servirà también cualquier camarero.
El tipo se mantuvo impertérrito:
- No hay cuidado, en nuestro establecimiento no se nos agota nunca nada, ni siquiera la paciencia.


Pablo Tusset
Najlepsze, co może się przydarzyć rogalikowi
/Lo mejor que le puede pasar a un cruasan/
Przekład: Tomasz Pindel
Wydawnictwo Amber
Warszawa 2004
str. 280
oprawa miękka
cena: 29,80
(w taniej księgarni  w In Medio w Starym Browarze kupiłam ją za 14.99!)


zdjęcia okładek pochodzą ze stron
www.wydawnictwoamber.pl
www.fantasticfiction.co.uk
www.galeon.com

czwartek, 19 listopada 2009

bar sałatkowy

Lubicie bary sałatkowe?
Ja uwielbiam i czasami cieszę się na nie bardziej niż na danie główne.
Sałatki lubię jeść i robić, a potem znów jeść:)
I lubię jak są z majonezem, choć wiem, że to niezdrowe i tuczące.
Ale sałatka to sałatka - muszę czuć majonez i to najlepiej Pegaz bo inne to po prostu NIE TO.

Na pierwszy ogień niech pójdą sałatki najłatwiejsze - niczego nie trzeba gotować, podsmażać czy dusić.
Otwieramy kilka puszek, kroimy parę składników i mieszamy.
Łatwe i pyszotne.
Oczywiście robienie sałatek to zupełny freestyle - często eksperymentuję z dodatkami, coś podmieniam, inaczej przyprawiam.
W poniższych przepisach staram się być jednak, jak najbliższa oryginałowi. 



Łatwa Sałatka Kary

puszka groszku
puszka kukurydzy
duża czerwona papryka
kilka ogórków warszawskich
kostka twardego sera żółtego
majonez (używam Pegaza)



Paprykę, ogórki i ser kroimy w drobną kostkę.
Dodajemy groszek konserwowy (w sezonie może być świeży), kukurydzę i 3-4 łyżki majonezu.
Przypraw nie trzeba bo smaki składników świetnie się przenikają.
Gotowe!



Tuńczykowa Sałatka Marylki

puszka tuńczyka w oleju lub sosie własnym
słoiczek selera pokrojonego w paseczki
biała część małego pora
kilka śliwek suszonych
puszka kukurydzy
garść rodzynek
kostka sera żółtego
majonez (używam Pegaza)
łyżka pietruszki



Tuńczyka osączamy.
Dodajemy do niego seler i kukurydzę.
Ser kroimy w drobną kostkę lub trzemy na tarce o dużych oczkach.
Śliwki kroimy w paseczki, pora w krążki.
Dorzucamy rodzynki, mieszamy z 3-4 łyżkami majonezu.
Posypujemy natką.
Jadłam również wersję z ananasem i była równie dobra.


Smacznego!

środa, 18 listopada 2009

u Babci

Odwiedziny u Babci.
Dzielnica, w której się wychowałam.
Mieszkanie, w którym spędziłam pierwsze lata życia.
Mimo remontów i zmian pachnie wciąż tak samo i jest tak samo przytulne.
Teraz zamiast Małej Mnie, biega tam Mały Słodziak. I też zagląda do szuflad, wspina się na kanapę, bawi się moją lalką z dzieciństwa.
I tylko apetyt ma lepszy.
Ze smakiem zajada babciną pomidorówkę, na udku z kurczaka, zabielaną słodką śmietanką, z koperkiem i ryżem.
Ja zjadam aż dwa talerze i nie mogę się nadziwić, dlaczego u Babci smakuje zawsze sto razy lepiej, niż gdy ja sama sobie coś przygotuję.
Kuchnia Babci nie jest wymyślna, nowoczesna.
To proste tradycyjne receptury, które sprawdzają się zawsze.
Jej mięsa w sosach, jej klopsiki z majerankiem i czosnkiem, jej bigosy z młodej kapusty i piątkowe śledzie w śmietanie.
Koniecznie muszę zapisać się do niej na Kurs Tradycyjnego Gotowania.
Pierwsze próby wkrótce:)

A przy okazji wizyt na Dębcu wchodzę zawsze do piekarni Pod Strzechą i kupuję wyśmienity chlebek z siemieniem lnianym i ziołami prowansalskimi, pieczony w miodowej glazurze.
Pychota!
Jest taki mokrawy w środku ale z przyjemnie chrupiącą, wręcz skarmelizowaną skórką.
Właściwie wystarczy go posmarować masłem i już.
Każdego, kto ma piekarnię Pod Strzechą w okolicy zachęcam do spróbowania.








wtorek, 17 listopada 2009

gołębie

Czy "gołąbki" to drób czy dziczyzna? - zapytał Wojtas.
Nie wiem...
Ja zawsze robię wieprzowe:)





gołąbki
/przepis autorski na ok.12 małych porcji/

główka kapusty włoskiej (od kiedy jej spróbowałam, nie używam innej, jest o wiele delikatniejsza i smaczniejsza od zwykłej białej)
500g mielonego wieprzowego
łyżeczka majeranku
ząbek czosnku
pieprz, sól
żółtko
garść sypkiego ryżu
szklanka bulionu warzywnego
puszka pomidorów pelati
mały koncentrat pomidorowy
koperek lub pietruszka
łyżka parmezanu
oliwa






Z kapusty wycinam głąb, odrywam liski i krótko blanszuję je w osolonym wrzątku.
Do mięsa dodaję przyprawy, żółtko i garść ugotowanego na sypko ryżu. Mieszam i odstawiam do lodówki na ok 30 min.
Porcjuję mięso na małe kuleczki i zawijam w liście kapusty.
Układam ciasno w garnku o grubym dnie, na 2 łyżkach rozgrzanej oliwy.
Zalewam bulionem i duszę przez 30 min.
Następnie dodaję pomidory i koncentrat. Duszę przez kolejne 30 minut.
Potem przekładam do naczynia do zapiekania.
Posypuję parmezanem i zieleniną i zapiekam ok 15-20 min w 180st.
Podaję z pieczywem.
Smacznego!






Na zdjęcie załapał się jeden jedyny ostatni gołąb. Za późno chwyciłam za aparat:)
Ale to chyba znaczy, że były smakowite!
J. może się wreszcie przekonasz?



niedziela, 15 listopada 2009

piwne rogaliki

Dziś rano, przy niedzieli poszłam do pobliskiego sklepiku po piwo i snickersa.
Pani ekspedientka spojrzała na mnie z lekko ironicznym uśmieszkiem. Pewnie myślała, że to taki mój zestaw na kaca:)
A tak naprawdę to bardzo znacząca część składników na pyszne piwne rogaliki, które poleciła mi B.
Mąka, cukier i margaryna były już w domu.
Więcej składników nie potrzeba.
Bo istota tych rogalików to łatwość wykonania.
A potem następuje "niemożność przestania jedzenia", jak mawiamy z  Siorrą:)


piwne rogaliki
/przepis Pani Magdy na ok 40 średnich rogalików/



1 kostka margaryny
3 szklanki przesianej mąki
niepełna szklanka cukru (można dać mniej jeśli mamy w planie słodkie nadzienie)
pół szklanki piwa

Z wszystkich składników zagniatamy sprężyste ciasto i schładzamy je w lodówce. W tym czasie przygotowujemy nadzienie. Ja zrobiłam część z gruszką a część z kawałkami snickersa.
B. używała masła orzechowego i jabłek. W każdej odsłonie smakują wybornie i się udają.
Następnym razem chcę poeksperymentować z nadzieniem pikantnym by dogryzać je do piwa.

Wyjęte z lodówki ciasto wałkujemy i przycinamy w trójkąty. Układamy nadzienie i zwijamy rogaliki. Pieczemy na blasze wyłożonej pergaminem ok 20 min w 200st.
Są pyszne w chwilę po upieczeniu ale i na drugi dzień.
Trzeciego ostatnio nie doczekały:)



w muzeum

Jakie to dziwne, że czasem dopiero wizyta kogoś z innej miejscowości czy kraju powoduje, że postrzegamy zupełnie inaczej  swoje własne miasto. Patrzymy na nie świeżym okiem, czasem z większym zachwytem, czasem krytyczniej. Stajemy się przewodnikami, znawcami.
Staramy się by gość poczuł się swojsko i dobrze, mobilizujemy się do długich spacerów, zwiedzania, podczytujemy dodatkowe informacje w przewodnikach, sprawdzamy "rozkład jazdy" imprez i wydarzeń kulturalnych.
Robimy rzeczy, o których nie pamięta się normalnie, na które zawsze brakuje czasu i siły.
Ot, choćby taka wizyta w Muzeum Narodowym
Kiedy ostatnio tam byłam? Ileż razy mówiłam sobie, że pójdę?
A przecież  tak blisko, na wyciągnięcie ręki mam wiele ulubionych obrazów, w soboty wstęp wolny i tylko zmobilizować się jakoś nie można.

Na szczęście Ela - nasza koleżanka z Warszawy - zmobilizowała nas przez ostatnie kilka dni  do wielu rzeczy: były spacery, koncerty, kino, kawiarnie i muzeum wreszcie.
Czas mieliśmy w sobotę lekko ograniczony, więc ja udałam się tylko do mojej ulubionej części zbiorów Muzeum Narodowego - sali polskiego malarstwa  z dziełami z XIX i początku XX wieku.


Malczewski, Pankiewicz, Weiss, Gierymski, Wyspiański - to tylko niektóre nazwiska twórców, których obrazy można tam obejrzeć.
Niespiesznie przyglądałam się ulubionym malowidłom, próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz byłam w tym muzeum i dlaczego tak dawno.
Na nowo odżyła chęć odwiedzenia Paryża, gdy na dłużej zatrzymałam się przed obrazami Gierymskiego Luwr w nocy, Czajkowskiego Przed księgarnią w Paryżu (niestety nie znalazłam jego zdjęcia w internecie), Weissa Kawiarnią Paryską. Zachwyciłam się wcześniej niewidzianym gwaszem Wojtkiewicza Scena alegoryczna, który tak bardzo przypomniał mi w formie i treści ukochanego Lautreca, a na koniec stanęłam jak wryta przed obrazem Wyspiańskiego (jestem krótkowzroczna więc z daleka szok był tym większy) bo  był na nim ... Słodziak, no po prostu nasz Słodziak:)




Zrodziło się we mnie mocne postanowienie, że nie będę już odwiedzała  muzeum tylko by oprowadzić Gościa, ale po to, by pobyć czasem na kilka choć chwil ze sztuką.
Na odkrycie czeka jeszcze wiele: sala kolorystów polskich i galeria plakatu, sala sztuki współczesnej i malarstwa zagranicznego. Już się cieszę i nie mogę doczekać kolejnych sobotnich wizyt.

A w muzealnym sklepiku kupiłam kolejne nabytki z serii Poznań na starych pocztówkach, które od kilku lat zbieram. Tym razem do mojej kolekcji trafiła prawdziwa gratka za jedyne 0.50 groszy - widok z początku XX wieku na Botanischer Garten (tak kiedyś nazywał się dzisiejszy Park Wilsona) a w tle mój rodzinny dom.





Muzeum Narodowe w Poznaniu
Galeria malarstwa i rzeźby
Al. Karola Marcinkowskiego 9




 reprodukcje obrazów pochodzą z portalu www.pinakoteka.zascianek.pl
Dla mnie to jedna z najlepiej zorganizowanych wirtualnych galerii z polskim malarstwem XIX  i początku XX wieku.
Gorąco polecam!

wtorek, 10 listopada 2009

ojciec i syn

Szukając dodatkowych informacji o Philippie Delermie, o którym pisałam TU, dowiedziałam się, że ma on syna, który jest muzykiem.
Nie czekając ni chwili zaczęłam poszukiwania w internecie, bo jeśli Syn gra, tak jak Ojciec pisze to zapowiadało się coś smakowitego.
I nie pomyliłam się.
Zobaczcie sami.

VINCENT DELERM, NATATION SYNCHRONISEE

VINCENT DELERM, UN TEMPS POUR TOUT


A korzystając z okazji, jeszcze mały fragmencik z Delerma Ojca:)
Mimo, że chodzi o zupełnie inny rodzaj rogalika, to bardzo mocno skojarzył mi się z jutrzejszym poznańskim świętem.
Bo rogale świetomarcińskie też najlepiej smakują jedzone właśnie na ulicy, w gwarze festynu, wśród tłumów, sztucznych ogni i muzyki na żywo.
Do zobaczenia jutro na ul. Święty Marcin!
A wcześniej czeka mnie poranny spacer do cukierni...

[...] widzisz, że witryna zaparowana jest tak właśnie jak trzeba. W "dzień dobry" pani piekarzowej słychać radosną życzliwość, zarezerwowaną wyłącznie dla rannych ptaszków - przymierze ludzi świtu.
- Poproszę pięć rogalików i bagietkę, tylko nie za bardzo wypieczoną!
A potem z głębi sklepu wyłania się piekarz w obsypanym mąka fartuchu i pozdrawia cię [...]
I znów jesteś na ulicy. Czujesz, że to już nie będzie to - droga z powrotem. Chodnik jak gdyby stracił na wolności i trochę się zmieszczanił przez tę bagietkę pod łokciem, przez ten pakiecik z rogalikami.
I wtedy sięgasz po rogalik. Jest ciągle jeszcze ciepły, miękki. Takie małe łakomstwo, gdy maszerujesz w chłodzie - i wtedy, jakby cały zimowy poranek zamienił się nagle w rogalik, ty zaś stałbyś się piecem, domem, przytulnym schronieniem. Przenika cię jasność; zwalniasz troszeczkę, by przejść przez błękit, szarość i róż, który już przygasa.
Zaczyna się dzień - za tobą już wszystko, co najlepsze.

Philippe Delerm, z tomu: Pierwszy łyk piwa
Wydawnictwo Sic!
Warszawa 2004


zdjęcie Philippe Delerma pochodzi ze strony un.ecrivain.en.arbre.free.fr 
zdjęcie Vincenta Delerma pochodzi ze strony www.infoville.fr

poniedziałek, 9 listopada 2009

moje serce zostało w...

Czytanie sobotniego  wydania "Gazety Wyborczej" zaczynam od artykułu  Moje serce zostało w... zamieszczonego w dodatku "Turystyka".
Interesuje mnie dlaczego ludzie podróżują, dokąd jeżdżą, co wspominają najchętniej, i które miejsca na ziemi stały się dla nich drugą ojczyzną.
TU można przeczytać wszystkie dotychczasowe artykuły.
Szczególnie polecam, w tym zaduszkowym listopadowym czasie, rozmowę z   Krystyną Feldman .

A oto moje wypociny:)
Jak zwykle w takich przypadkach, zapraszam wszystkich do wspólnej zabawy.







moje serce zostało w...
Hiszpanii - rozdarte na wiele kawałeczków, z których największe pulsują w Barcelonie, Asturii, Pirenejach i Cadaques...

niezapomniany dzień...
Tych dni są dziesiątki - bo w czasie podróży wszystko jest wyjątkowe, inne. Człowiek mobilizuje się by zrobić jak najwięcej,  by się cieszyć każdym dniem.
Gdybym miała teraz na szybko przypomnieć sobie najwspanialsze chwile, byłby to dzień spędzony w Asyżu z noclegiem w klasztorze franciszkanów oraz pierwszy dzień spędzony w Hiszpanii - wjazd serpentyną górską do miejscowości Colera. Dojechaliśmy tam późną nocą, wymęczeni, ale i tak, od razu po rozbiciu namiotów na campingu, otworzyliśmy butelkę wina i poszliśmy na długi spacer nad morze, który zakończył się rytualnym tańcem radości na kamienistej plaży:)



w Polsce lubię...
Wybrzeże poza sezonem, oczywiście w piękny ciepły dzień.
W zeszłym roku pojechaliśmy nad Bałtyk we wrześniu - nie spodziewałam się  pięknej pogody i nie wzięłam nawet stroju kąpielowego:) A to wielki błąd bo było po prostu cudownie - ciepło i słonecznie. Mało ludzi, puste czyste plaże a jeszcze czynne wszystkie restauracje, knajpki i smażalnie.

Oprócz tego najcudowniejsze jest w Polsce nieustanne odkrywanie. Wakacje tu są wciąż relatywnie tanie, świetnie rozwija się prowincja, małe miejscowości  pięknieją. Nigdy nie zapomnę naszej wyprawy "na wschód" - Kazimierz Dolny, Sandomierz, Zamość a potem Bieszczady. Cudowna pogoda, doborowe towarzystwo. Chętnie bym to powtórzyła, ze szczególnym naciskiem na Sandomierz.



mój ulubiony hotel...
Rzadko sypiamy w hotelach. Najciekawszym doświadczeniem był dla nas nocleg w hotelu Lviv we Lwowie. W pokojach małe umywalki z zimną wodą, ubikacje koedukacyjne na każdym piętrze (chyba na 8 pokoi) ale jeśli uśmiechnąć się do pani woźnej i wrzucić do kieszeni jej fartuszka kilka hrywien, dawała klucze do tzw. Vip Roomu i w pożółkłej wannie można było wziąć ciepły prysznic:)
Z bardziej cywilizowanych miejsc - Club Carpe Diem w Cadaques to coś naprawdę godnego polecenia.

niebo w gębie poczułam...
W Rovinju w Chorwacji, jedząc pizzę z owocami morza.
Praktycznie ciągle w Hiszpanii (za wyjątkiem pierwszego kontaktu z krewetkami w formie... no wiecie, te wszystkie nóżki, czułki, wąsiki i pancerzyki. Nie mogliśmy sobie z tym poradzić więc koniec końców wspomnienie było mniej niż średnie).
W Polsce, ostatnio w Borach Tucholskich we wsi Teolog na agroturystyce u państwa Piksów. Codziennie przepyszny obiad dwudaniowy plus deser, ale to temat na osobny wpis.



najlepsza restauracja...
Większość tych, które odwiedziliśmy w Hiszpanii. Gwar, rozmowy tubylców, bałagan, papierowe obrusy, często brak muzyki, niekiedy bardzo ciasno, nierzadko burkliwi kelnerzy ale za to zapachy, które dochodziły do nas z kuchni, a potem to, co lądowało na naszym talerzu to była zawsze r e w e l a c j a! O dwóch, odwiedzonych w tym roku hiszpańskich restauracjach pisałam TU.

Przepysznie można było również zjeść w jednej z lwowskich restauracji na Rynku. Niestety, mimo, że byliśmy tam dwa razy nie mogę przypomnieć sobie jej nazwy. Ale za to smak ichniej solianki i pierogów zapamiętaliśmy na lata.


najbardziej klimatyczne kawiarnie, knajpki...
Zdecydowanie w  Berlinie. Trafiają dokładnie w moje pojęcie "klimatyczności" choć nie umiem tego do końca opisać.
Jedyne w swoim rodzaju są również czeskie pijalnie piwa. Ci okropnie burkliwi kelnerzy, stawiający zamaszyście kolejne kreski. Urocze:)



najlepsze muzeum...
W sezonie przerażają mnie tłumy w muzeach. W Prado czułam się jak zagubiona dziewczynka, w watykańskim, jako krótkowidz nie widziałam prawie nic, do muzeum Picasso w Barcelonie nawet nie mieliśmy ochoty wejść widząc niekończące się kolejki turystów.
Najmilej wspominam muzeum Salvatora Dali w Figueras, a w  Polsce ostatnio zachwyciło mnie Muzeum Powstania Warszawskiego.
Ale najbardziej lubię muzea w przestrzeni otwartej - do takich zaliczam właściwie całe Stare Miasto w Splicie w Chorwacji.  Niesamowitym przeżyciem było obserwowanie, jak szczątki pałacu Dioklecjana wkomponowały się w architekturę miasta i "żyją" po dziś dzień. Było to o wiele ciekawsze od oglądania bezładnego stosu brył na Forum Romanum w Rzymie.
Swoistymi muzeami są dla mnie również stare cmentarze: ten na Dayka Gabor w Budapeszcie, Łyczakowski we Lwowie, cmentarz w Porto  i wiele innych, na które natknęliśmy się przypadkiem.


najlepsze wakacje spędziłam...
Pod kątem relaksu pełną parą, tegoroczne wakacje były bardzo udane:)
Tydzień w Cadaques - hiszpańska kuchnia, cudowny bungalow w Carpe Diem Club, i wszystko to co w tym kraju kochamy.
Potem tydzień w Borach Tucholskich - sielsko i anielsko.
Na obydwu wyjazdach nie spędziłam ani chwili w kuchni i było to doznanie prawdziwie oczyszczające:)
Największym zaś sentymentem darzę moje pierwsze wakacje z Wojtasem. Pełna wrażeń podróż wieloma pociągami do Budapesztu, a potem arbuzy i tokaj nad modrym Dunajem:)


nigdy więcej nie pojadę...
Nigdy nie mówię nigdy. Ale na pewno nie zachęcają mnie wycieczki biur podróży - Egipty, Tunezje i objazdówki typu 7 stolic w siedem dni:)  Wolę na własna rękę, z polecenia tubylców, a najlepiej z osobą, która zna dany kraj - jego kulturę i język.




podróżuje z...
Wojtasem. Sprawdza się jako Towarzysz Podróży:)
Siorra też nie najgorsza - choć wtedy ja przejmuję stery organizatora i opiekuna.

wkrótce będę w drodze do...
Pewnie nie tak prędko, ale po głowach chodzą nam Rumunia i Węgry. Pożyjemy, zobaczymy...

wymarzony cel podróży...
Nie ma jednego. Ziemia wielka, a fascynacje rodzą się na bieżąco. Ale gdzieś tam głęboko we mnie, już od lat wielka chęć na Paryż i Nowy Jork. Bo ja taka miastowa dziewucha jestem:)


na wyprawy zawsze zabieram ze sobą...
Wyprawy to może za dużo powiedziane, ale zawsze podróżuje z nami aparat fotograficzny, książka i zeszyt na zapiski. Zazwyczaj dość dokładnie opisujemy pierwsze dni wyjazdu, a potem już dajemy się ponieść  atmosferze miejsc, rozleniwiamy się i nici z dziennika podróży:)



Ech, mogłabym jeszcze pisać i pisać. Bo wspomnienia z naszych podróży są tak pełne emocji i fascynacji, że trudno zmieścić się w kilku zdaniach. Jednocześnie te wspomnienia są jak małe szkatułki, pochowane jedna w drugiej. Otwierają się kolejno i przypominają mi o miejscach, obrazach, widokach, ludziach i odczuciach.
Jak to ogarnąć?
Pociesza mnie jednak to, że ten blog staje się dla mnie miejscem przechowywania wielu ulotnych chwil i myśli.
I jeśli starczy mi sił i chęci, jeszcze nie raz na jego "łamach" będę wspominała dawne wojaże i planowała kolejne.

A tymczasem życzę wszystkim dobrej nocy:)



Kolejne zdjęcia przedstawiają (patrząc od góry):
* panoramę Barcelony widzianą ze wzgórza Tibidabo
* Bałtyk we wrześniu
* rynek w Sandomierzu
* Cadaques
* cmentarz miejski w Porto
* Pragę






niedziela, 8 listopada 2009

7 kobiet

W czwartek gościłam na kolacji sześć kobiet.
Niełatwo ustalić wtedy menu. Nigdy nie wiadomo czy któraś się odchudza, czy jest na jakiejś diecie czy wszystkie jedzą mięso i czy lubią czosnek:)
Długo się zastanawiałam i w końcu wymyśliłam - delikatny kurczak, mnóstwo warzyw, lekkostrawny ryż i sałata.
A jeśli kurczak w warzywach to najlepiej po prowansalsku.
A jeśli po prowansalsku to najlepiej udka lub same pałki.
I na pałkach stanęło.
Wszelkie możliwe kolory i smaki wina, które przyniosły dziewczęta,
śmiechy i skojarzenia przeróżne, gdy powiedziałam, że każda dostanie po pałce i już było wiadomo, że wieczór będzie udany:)
No i wszystko zniknęło ze stołu, więc chyba jednak trafiłam w dziesiątkę (a właściwie w szóstkę).


kurczak po prowansalsku
/przepis autorski dla 7 kobiet/

14 pałek z kurczaka
1 cukinia
1 czerwona papryka
10 pieczarek
2 pomidory
2 czerwone cebule
szklanka bulionu warzywnego (lub szklanka wody)
pieprz, sól i zioła prowansalskie

Pałeczki solę, pieprzę i na godzinę chowam do lodówki.
Wszystkie warzywa myję i kroję na dość duże kawałki.
Na oliwie lekko przesmażam kurczaka i układam w naczyniu do zapiekania.
Następnie krótko przesmażam warzywa /cukinie, pieczarki, cebulkę i paprykę/ i układam na pałkach.
Piekarnik nagrzewam do 180 st.
Zapiekam potrawę przez 30 min, od czasu do czasu skrapiając bulionem.
Po tym czasie dodaję pomidory, posypuję całość ziołami prowansalskimi i zapiekam jeszcze 15 minut (można zmniejszyć temperaturę).


Pałeczki podałam z ryżem, sałatą i sosem jogurtowym.
Smacznego!


Ps. A na deser były przepyszne kruche rogaliki na piwie, które zrobiła B. Przepis już niebawem!

środa, 4 listopada 2009

pierwszy śnieg

Kiedy spadnie pierwszy śnieg, jestem zgubiona.
Już wiem, że aż do świąt nie pozbędę się pewnej melancholii.
Że już zacznę żyć tymi świętami, mając coraz większą ochotę na bożonarodzeniowe specjały, smaki i zapachy.
I dlatego dziś pierwsza mała celebracja - zaparzam zimową herbatę, przeszukuję puszki, szuflady i szafki w poszukiwaniu jakiś korzennych ciastek, rozkrawam pomarańczę i rozwieszam w kuchni by pachniała.



Włączam swingowe utwory - głosy Franka Sinatry, Nat King Cole'a  i  Michaela Bubble'a  tak bardzo kojarzą mi się z tą zimową aurą, oczekiwaniem, świętami...
Z szafy wyjmuję zimowy, ciepły płaszcz, który dostałam niedawno od Mamy - jeszcze pachnie jej perfumami. Czuję się jak dziecko. Cieszę się jak dziecko.
Nawet jeśli wiem, że za kilka godzin nic z tej bieli za oknem nie pozostanie...

A Słodziak dziś przez 10 minut stał przy kuchennym oknie i wołał: "Mama! Patrz!" - olśniony tym białym cudem. Prawdziwie szczęśliwy.
Szkoda, że większość dorosłych na widok tego śniegu dziś rano przeklęła w duchu lub na głos, zapisała na kartce "opony zimowe" i straciła humor na resztę dnia.




zimowa herbata
/receptura autorska - porcja na mały imbryk/

1 mała łyżeczka czarnej herbaty truflowej (czasem używam karmelowej)
1 mała łyżeczka liściastej herbaty  (yunnan lub inna)
sok z połowy pomarańczy
2-3 goździki

Mieszankę herbat zaparzam, po 2-3 minutach dodaję goździki i sok z pomarańczy.
Niekiedy dosładzam delikatnie miodem lub cukrem trzcinowym.
Jeśli zagryzam ciastkami - nie słodzę:)




wtorek, 3 listopada 2009

drobne przyjemności

Są takie książki, do których zagląda się często ale tylko na chwilę, na moment.
Książki, których nie czyta się od deski do deski ale za to odwiedza się je regularnie.
Tak traktuję poezję - nie potrafię przeczytać całego tomiku poetyckiego - choć wiem, że czasem funkcjonują właśnie, jako całość i w owej całości prezentują dopiero swój sens.
Podobnie jest ze zbiorami opowiadań, krótkimi formami prozatorskimi, esejami....
No i książkami kucharskimi:)
Już dawno nie pochłonęła mnie powieść - wielotomowa, wielostronicowa. Pewnie ze względu na tryb życia. Z dwulatkiem obok jest czas tylko na krótkie formy:)
Dlatego tak bardzo ucieszyłam się, gdy w saloniku In Medio w Starym Browarze znów trafiłam na niebywałą okazję - za dwie książki Philippa Delerma zapłaciłam 19,98!
Za tak niewiele - tyle maleńkich przyjemności.
Bo jak tu się nie uśmiechnąć, gdy czytam o rzeczach na pozór nieistotnych, drobnych, a które jednak tworzą nasze życie przyjemniejszym i ciekawszym? Zapach jabłek w piwnicy, paczka ciastek przyniesiona z cukierni w niedzielne popołudnie czy ów tytułowy, pierwszy łyk piwa - najwspanialszy w letni upalny dzień?
Delerm patrzy na świat jak poeta codzienności. W każdym dniu odnajdując coś wartego zauważenia,  odnotowania, opisania.
Mogą to być rzeczy bardzo przyjemne, jak i te mniej rozkoszne a jednak sprawiające, że nasze życie jest pełne niespodzianek i zadziwień np.owa przerwana, przez niezapowiedzianych gości, sjesta. Jakkolwiek by się nie było towarzyskim - niezapowiedziany gość to przecież zawsze zgrzyt i kłopot. Przynajmniej w pierwszej chwili:)

Teraz do zamknięcia tryptyku brakuje mi już tylko tomu Dickens, cukrowa wata i inne smakołyki , który zapowiada się jak kwintesencja moich pasji - jedzenie i literatura w jednym.

Gazeta przy śniadaniu [fragment z tomu Pierwszy łyk piwa...]

To paradoksalny luksus. Jednoczyć się z całym światem w niezmąconym spokoju, wśród aromatu kawy. A w gazecie prawie same potworności, wojny i katastrofy. Gdybyś wysłuchał tego wszystkiego przez radio, naraziłbyś się na ciosy fraz, walących w ciebie jak w bęben. Z gazetą jest zupełnie inaczej. Rozkładasz ją, na ile się da, na kuchennym stole, pomiędzy tosterem a maselniczką. Jakoś tam dochodzi do ciebie, że czasy są pełne okrucieństw - ale pachną przy tym porzeczkowym dżemem, kakao, grzankami...

Piętka chleba [fragment z tomu Zamordowana sjesta.]
- Zostało jeszcze jakieś pieczywo?
Pytanie to pojawia się zawsze zbyt późno. Stąd pewnie ów ton pełen niepokoju, nieomal panika [...] 
Brak pieczywa budzi konsternację niewspółmiernie wielką wobec doznanej szkody. Nie mając chleba, łamiecie zasady, zostajecie wyjęci spod prawa. Świecą wam przykładem ci, którzy umieli się w porę zabezpieczyć, wrzucając w niedzielne popołudnie na półkę pod tylna szyba bagietkę zbawicielkę, która wynagrodzi im godziny zmarnowane w korkach. Dotrą do domu w środku nocy, całkiem wykończeni i nie będą mieli najmniejszej ochoty na kolację - ale za to będą mieli chleb. Bo o wiele ważniejsza od samego jedzenia jest tu kwestia psychiki. Chleb stał się szkieletem, rusztowaniem dni...




Philippe Delerm
Pierwszy łyk piwa i inne drobne przyjemności 
/La premiere gorgee de bierre et autres plaisirs minuscules/  
Warszawa 2004
oprawa twarda
stron: 84 
cena regularna: 29,90



Philippe Delerm
Zamordowana sjesta
/La sieste assassinee/  
Warszawa 2005 
oprawa miękka
stron: 84 
cena regularna:24,90



Przełożył: Wawrzyniec Brzozowski
Wydawnictwo Sic!
zdjęcia okładek pochodzą ze strony wydawnictwa

www.wydawnictwo-sic.com.pl

poniedziałek, 2 listopada 2009

zaduszkowo

Wielka prawda, w niewielu słowach.
Napis po katalońsku, który odkryliśmy podczas spaceru po dzielnicy Raval w Barcelonie.
LUDZIE PRZEMIJAJĄ Z WIATREM, ALE ICH CNOTY POZOSTAJĄ WIECZNE.