sobota, 15 maja 2010

pachnie Katalonią

Od poniedziałku choruję na coś przedziwnego.
Zaczęło się od zapalenia spojówek, przeszło w zapalenie gardła, potem krtań...
Mam nadzieję, że pożaru z tego nie będzie, wszak mam jeszcze kilka narządów, które mogą się "zapalić", hehe..
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że o ile bez gadania wytrzymam, o tyle bez czytania mi trudno.
Dopiero od wczoraj mogę bez łzawienia patrzeć w ekran monitora, ale książki i ich drobny druk to nadal mordęga dla biednych oczu mych.
Co prawda wyszły z tego bardzo przyjemne wieczory głośnego czytania mi przez Wojtka.

Z łaskawością zgodziłam się by czytał swoją aktualna lekturę Przygody fryzjera damskiego, Eduardo Mendozy.
I wiecie, co?
Ależ mnie wciągnęło!
Coś pomiędzy Tussetem a Vianem. Czarny humor i opary absurdu.
W sam raz na poprawienie sobie nastroju.
Cytaty w innym poście a teraz kulinarne meritum.
Bo skoro Mendoza to Hiszpania.
Skoro Hiszpania to ukochana Barcelona (w niej dzieje się akcja Damskiego fryzjera) a skoro Barca to owoce morza, bo co tu innego przyrządzić?
Dlatego niech zapachnie w domu hiszpańską kuchnią. Robimy krewetki!


krewetki tygrysie
/przepis podpatrzony w katalońskich domach i tawernach/

10 tygrysich krewetek
2 ząbki czosnku
2 łyżki dobrej oliwy z oliwek
pół pęczka naci pietruchy
mielony pieprz
mielone chilli

Na oliwę delikatnie rozgrzaną wrzucam wyciśnięte lub pokrojone drobniutko ząbki czosnku, dorzucam posiekaną natkę pietruszki i po chwili krewetki (nie muszą być całkowicie rozmrożone).
Smażę, często obracając. Niech będa chrupiące, oblepione przyprawami a ich ogonki zbieleją.
Przyprawiam mielonym pieprzem i chilli. Podaje gorące z ciepłą bagietką i w towarzystwie sałaty z vinegretem.

Dobrze usmażona krewetka sama wychodzi z ogonka-pancerzyka. Jest chrupiąca ale zachowuje delikatną "giętkość".
Paluchy trochę tłuste, bez żenady oblizujemy by jak najdłużej cieszyć się smakiem.
Jak dobrze, że zmysły smaku i węchu mi się ostały:)
No i popijamy winem, a co tam. Antybiotyk poczeka:)

Na zdjęciu przedstawiam krewetki z owego przepisu jednak w wersji na makaronie.
Ten pyszny i łatwy przepis na pastę poznaliśmy w Karpaczu w bardzo przytulnej restauracji Kwadrat, ale o niej to już w innym poście.
Zaczynam łzawić...

Smacznego!

poniedziałek, 10 maja 2010

czekając na miłych gości...

Od dawna już kusiło mnie wypróbować babciny prezent - siedem ślicznych, teflonowych tarteletek.
Niedzielne popołudnie, kawka z rodzinką, a w koszyku pyszne gruszki.
Trzeba je przerabiać, dusić, smażyć, zapiekać i pożerać na surowo póki znowu nie trzeba się będzie pożegnać:)



tarty z gruszkami
/ciasto wg przepisu Małgorzaty Kalicińskiej/

Przepis na ciasto znajdziecie TUTAJ.
Tym razem nie wałkowałam go kilka razy, a jedynie raz i powycinałam kształty samymi foremkami.
Zapomniało mi się jednak, że kawałki ciasta powinny być większe od formy,  tak by oblepiały dobrze jej boki.
Nastepnym razem się poprawię:)


Na wyłożone ciastem foremki ułożyłam pokrojone w plasterki gruszki.
Posypałam cukrem trzcinowym i obłożyłam kawałkami masła.
Piekłam 20min. w dobrze nagrzanym piekarniku (200st.).
Po wyjęciu, jeszcze ciepłe skropiłam alkoholem (był tylko bols curacao więc wyszło ciekawie kolorystycznie) i obsypałam wiórkami czekoladowymi.
Oczywiście jak na rodzinkę łasuchów przystało ustrajaliśmy tartinki kleksem bitej śmietany!

Smacznego!